niedziela, 23 stycznia 2011

Jesteśmy białe i sympatyczne





29-31 stycznia 2010
Dojechałyśmy do Vaduthali w Ernakulam. Podskakiwałyśmy w rikszy, bo rok temu przedłużył się monsun i zamiast trwać 3-4 miesiące trwał 6 miesięcy, dlatego drogi nie są w najlepszym stanie. Przy bramie Salezjańskiego kompleksu budynków czekali już na nas ks. Binu i ks. Jofee. Nikt nie ma tutaj zwyczaju pomagania gościom w dźwiganiu bagażu. Zauważyłam to już wcześniej w Bangalore. Przywitali nas i zaprowadzili do pokoju, w którym miałyśmy spędzić kilka dni. W pokoju nie było wieszaków ani haków do zawieszenia moskitiery, dlatego komary nas pogryzły niemiłosiernie. Gdy pytam się ludzi tutaj, czy mieli malarię, każdy odpowiada, że nie miał. To nie jest powszechna choroba tutaj. Przeważnie chorują na przeziębienia, narzekają na gardło, ból głowy, ból brzucha. Jeden chłopiec zapytał się czy w naszym kraju jest malaria. Ja na to, że nie ma. Odpowiedział: „Aha, to macie tylko AIDS”. :) Przytaknęłam mu i myślałam, że pęknę ze śmiechu :) Dopytywał się dlatego, że dzień wcześniej mieli szkolenie o chorobach i o ukąszeniach węży.
Rano obudził nas hałas. Byłam zmęczona po podróży i nie spało mi się najlepiej, tym bardziej, że w Cochin o tej porze roku jest o kilka stopni cieplej niż u nas w Prakashpalaya i musiałyśmy włączyć wiatrak, żeby się przewietrzyło. W pokoju, w którym mieszkałyśmy nie było klamki. Od wewnątrz zamyka się drzwi na 3 czy 4 skoble a z zewnątrz na jeden skobel i kłódkę. Ucieszyłyśmy się z Jowitą widząc w jadalni Petera z USA, wolontariusza, który przyjechał do Indii tego samego dnia, co my. On pracuje w Trivandrum z dziećmi ulicy, uczy ich angielskiego. Pogadaliśmy trochę i przysiadali się do nas po kolei inni ludzie. Jeszcze wtedy nie umiałam jeść prawą ręką. Hindusi najbardziej cieszyli się, jak przedstawiałam się jako Masala Dossa. Masala Dossai to placek naleśnikowy z pikantnymi ziemniakami i cebulą, chilli, pomidorami. Nazywam się Masala Dossa bo Dossa brzmi podobnie do Gosia i tak nazwał mnie ks. Joseph w Bangalore. Wszystkim podoba się moje przezwisko. Dziś w Boardingu nazwali mnie idli. To też jest jedzenie. W kształcie przypomina UFO jest zrobione ze zmielonego ryżu i na pewno w środku jest kokos. Jest białe tak jak moja skóra i dlatego nazwali mnie Gosia Idli :)
Z Jowitą na Cul-exie zrobiłyśmy furorę, bo oprócz tego, że byłyśmy białe to byłyśmy sympatyczne. Wyposzczone w wiosce, jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie wreszcie można było odetchnąć i normalnie z ludźmi pogadać. Spotkanie młodych, które nazywało się Cul-ex i miało na celu wymianę kulturową oraz rozmowę na tematy związane z różnicami kulturowymi, konfliktami i tolerancją. To miało być coś w rodzaju Taize. Nawet jednego wieczoru mieliśmy śpiewy Taize ale różniły się melodią od tych z Taize :) Była obecna młodzież z dwóch stanów Kerali i Karnataki oraz wolontariusze od Don Bosco. W sumie było nas 58 osób. Nie wszyscy byli katolikami. Jedna dziewczyna była muzułmanką i około 20 osób było hinduistami. Wszyscy byli związani z Salezjanami albo przez parafię, z której pochodzą albo przez szkołę, do której uczęszczają. Wolontariusze byli z Polski (2), Z USA(5), z GB(2). To było dziwne, ale ja z Jowitą częściej rozmawiałyśmy z Hindusami niż z innymi wolontariuszami. Najprawdopodobniej dlatego, że bardziej odpowiadał mi temperament Hindusów, niż flegmatycznych Brytyjczyków. Co do Amerykanów, to było ich dużo i trzymali się w swoim gronie, najczęściej rozmawiałam z Peterem. Nie czułam się na siłach, żeby z nimi rozmawiać, bo wstydziłam się, że ich nie rozumiem. Bardziej rozumiem angielski w wykonaniu Hindusów :)
Na Cul-exie było to, czego mi brakowało: rozmowa, zwiedzanie, odpoczynek od dzieci z Prakashpalaya i poznawanie nowych ludzi. Były wspólne zabawy i nawet tańce i ognisko niestety bez kiełbasek (przywiozłam ze sobą swoje zdjęcia, na jednym zdjęciu widać jak pieczemy kiełbaski nad ogniskiem, na 45 dziewczyn z boardingu tylko jedna wiedziała co to są kiełbaski :) ) ale za to z przebraniami. Na głowie miałam czołówkę a do czołówki przyczepione liście.
Pierwszego dnia na Culex się poznawaliśmy. Każda grupa musiała opowiedzieć albo pokazać coś związanego ze swoim państwem albo stanem, z którego pochodzi. Ja z Jowitą przygotowałyśmy flagę, trochę o Polsce powiedziałyśmy, coś o symbolach narodowych, o ludziach w Polsce i zaśpiewałyśmy kolędę „Z narodzenia Pana” oraz ukraińską piosenkę „Pidmanula”, którą obydwie lubimy. Nikt się nie domyślił, że to nie po polsku :) a wszystkim się podobała.
Z Ernakulam do starej części miasta pojechaliśmy szalonym autobusem, w którym zmieściło się 58 osób wraz z księżmi. Było tłoczno i wesoło jak w autobusach na spotkaniach taize. Hindusi śpiewali całą drogę, niektórzy nawet tańczyli w tym zatłoczonym autobusie. Ja z Jowitą siedziałam na końcu między hindusami i śpiewałam polskie piosenki. Dla nich to nowe doświadczenie, bo przeważnie dziewczyny i chłopcy siadają oddzielnie. Zwiedziłyśmy back waters, czyli rozlewiska Kerali siedząc na dużej dwupoziomowej łódce. Tubylcy mało przejmowali się widokami, które amerykankom przypominały San Francisco a mi nic nie przypominały, bo pierwszy raz widziałam coś takiego. Nowsza część miasta wygląda imponująco przez duże budynki, które stoją bardzo blisko brzegu. To są apartamenty dla nowobogackich oraz budynki z przeznaczeniem na biura jakichś firm. Hindusi tańczyli na łódce do upadłego. Oczywiście w dwóch oddzielnych grupach: chłopcy oddzielnie i dziewczyny oddzielnie. Jeśli ktoś się spoci pod pachami, to nie ma wstydu, bo prawie każdy jest upocony po same łokcie po takim szalonym tańcu. Nie lubię oglądać filmów hinduskich i patrzeć jak tańczą za to odkryłam, że wielką przyjemność sprawia mi taniec razem z nimi. Dopłynęliśmy z Ernakulam do starej części miasta Kochi, gdzie były stare budynki Żydowskie i synagoga, w której do tej pory odprawiają się modlitwy w każdą sobotę. W Kochi mieszka jeszcze kilka rodzin żydowskich. Podłoga w synagodze jest cała wyłożona kafelkami a każdy z nich wygląda trochę inaczej. Nie można tam robić zdjęć, ale można usiąść i odpocząć. Przed wejściem trzeba zdjąć buty i jeśli ktoś jest niestosownie ubrany to nie wejdzie do środka. Po obu stronach drogi prowadzącej do synagogi jest pełno sklepów i sklepików z pamiątkami. Każdy sprzedawca zagaduje i zaprasza do środka. Nie miałyśmy z Jowitą pieniędzy a zresztą powiedziano nam, że tutaj jest bardzo drogo, więc nie kupiłyśmy nic i jakoś udało nam się uwolnić ze szponów sprzedawców. Wystarczy 20 lub 30 minut, żeby obejrzeć synagogę. Nie pamiętam ile kosztował bilet, bo płacili za nas salezjanie. Po synagodze przyszedł czas, żeby zobaczyć chińskie sieci na ryby. Nad brzegiem stoi konstrukcja z długich drewnianych bali, na której zamocowane są sieci. Co jakiś czas rybacy zanurzają sieci w wodzie na 10 minut i potem to wyciągają. Można wejść na taką konstrukcję o obejrzeć całą tą operację z bliska. Na brzegu siedzą ludzie i sprzedają to, co udało im się wyłowić. Z zakupioną rybą można iść do restauracji, żeby ją przygotowali. Oprócz różnych ryb mają kraby i homary. Jak w każdym turystycznym miejscu, tak samo i tu, od razu pojawiają się obnośni sprzedawcy. Sprzedają malowidła na dużych liściach, baloniki, orzeszki ziemne, przyprawy, wachlarze z pawich piór, fujarki i wszystkie cuda Indii. Udawało mi się ich łatwo zniechęcić mówiąc, że po pierwsze nie mam pieniędzy a po drugie marnują ze mną czas, bo i tak nic nie kupię i lepiej żeby poszukali innego białego turysty, który będzie bardziej zainteresowany.
Mieliśmy jakieś dwie godziny wolnego, więc Jos, Abraham i jeszcze jedna pani poszli ze mną i z Jowitą oraz Peterem na kawę i do bankomatu. Wypłaciłam wreszcie pieniądze nie musząc pokazywać paszportu i wypełniać jakichś formularzy, co ma miejsce w każdym kantorze.
Potem pojechaliśmy zwiedzić kościół, na który mówią bazylika. Jest ona słynna z cudu, jaki miał miejsce za pośrednictwem Matki Boskiej. Kobieta z dzieckiem wpadła do wody i spędziła pod tą wodą jakiś czas, nie utopiła się, bo wokół niej i dziecka był duży pęcherz powietrza w kształcie kuli. Rybacy z księdzem i z obrazem MB na łódce wyłowili ją za pomocą sieci. Obraz czczony w tej bazylice jest cudowny. Podczas odpustów przyjeżdżają do tego miejsca ludzie z całych południowych Indii. W gronie czcicieli MB są też hinduiści, którym MB nie szczędzi łask. Znana jest legenda, która mówi, że rybacy biorący ze sobą na połów obrazek z Matką Boską i modlący się do niej będą mieli udany połów. Przed bazyliką pod małym daszkiem jest kilka figur różnych Matek Boskich z całego świata. Jeśli chcesz wyprosić jakąś łaskę nie wystarczy pomodlić się przed figurami. Tu jest taka tradycja, że trzeba też odprawić jakąś służbę dla Matki Boskiej. Więc bierze się miotłę i modląc się po cichu zamiata się chodnik przyklękając przed każdą Matką Boską. Jest ich chyba 6 albo 8. Po zwiedzeniu bazyliki mieliśmy wspólną kolację w budynku przypominającym remizę strażacką. Siedząc na podłodze jadłyśmy prawą ręką ryż z kurczakiem biriyani, który wcześniej był zawinięty w pergamin i gazetę oraz obwinięty gumką, żeby się nie zgniótł. Jedzenie rękami coraz lepiej mi wychodzi. Tu nie było sztućców i musiałam stanąć na wysokości zadania.
Ostatniego dnia mieliśmy mieć spotkanie tylko do 15.00. Na początku robiliśmy wspólny rysunek na prezent dziękując za gościnę w rodzinach. Pierwszego dnia niektóre rodziny zaprosiły nas do siebie. Trafiłyśmy z Jowitą i z 3 chłopcami z Sułtan Bhathery (miasto w Kerali) do domu, który nazywał się Jeruzalem. Mieszkali tam tata, mama i dorastający syn. Poczęstowali nas tapioką z pikantną cebulką oraz dostałyśmy wściekle słodkie i wściekle twarde kulki zrobione z kokosów. Popijałyśmy to wszystko gorącą bardzo słodką herbatą z mlekiem. Potem oglądaliśmy zdjęcia rodziny. W Jeruzalem mają taką tradycję, że każdego roku w dzień rocznicy ślubu rodzice robią sobie wspólne zdjęcie i wklejają do albumu. Zdjęć do oglądania było sporo i było bardzo sympatycznie. Rodzina ta należy do wspólnoty współpracowników salezjańskich a ich syn gra w reprezentacji siatkówki w lokalnej drużynie. Abraham, który obchodził swoje 23 urodziny 30 grudnia powiedział mi, że jestem podobna do Marii Curie Skłodowskiej. He He He He He. Osłabłam. Powiedzcie mi do kogo ja jestem jeszcze podobna? Raz mi mówią, że do papieża innym razzem, że do Marii Curie. Czy papież JPII jest podobny do Marii Curie? He He He He. To jest coraz zabawniejsze.
Abraham miał urodziny. Był dla niego tort. Pokroił go i rozdawał wszystkim. Przy tej okazji jego koledzy smarowali mu twarz kremem z ciasta. Potem na korytarzu była wojna tortowa, mówili, że to ich tradycja. Poszłam porobić im zdjęcia i sama zostałam usmarowana tłustym kremem :) Jowita też oberwała :) Po obiedzie był Cultural Exchange. Czyli pokazy tańców, piosenki i inne występy każdej z grup. Ja z Jowitą zaśpiewałyśmy piosenkę o Zorro z pokazywaniem. Znów im się podobało :) Im się chyba wszystko podoba albo nie mówią że im się nie podoba. Potem wszyscy rozjechali się do domów. Ja z Jowitą zostałam jeszcze w Kochin. Ochroniarz zaprowadził nas do kawiarni na cappuccino i do bankomatu city banku oraz zakupił nam jedzenie na kolację, bo w domu Don Bosco kucharz miał wolne. Wróciłyśmy na nocleg do Vathutali i nie wiedziałyśmy, co robić, bo to był nowy rok a nikogo nie było w pobliżu. Wydawało się nam, że zostałyśmy w domu tylko my. Byłyśmy w kaplicy, potem poszłam do kuchni ugotować kisiel. Udało się z małym problemem. W kuchni spotkałam szczura. Wyjadał resztki z garnków. Poprzedniego dnia na placu za domem widziałam jak wrony zjadają zabitego szczura. Na szczęście kisielek się udał i uczciłyśmy nim przyjście Nowego Roku spędzając sylwestra pod moskitierą :) To jeden z tych Sylwestrów, którego się nigdy nie zapomni :)
Następnego dnia powiedziano nam, że była uroczysta msza o północy, ale niestety powiedziano nam za późno. Szkoda, to mogło być ciekawe :) Wyjechałyśmy z Kochi z samego rana. Podróż znów trwała około 13 godzin i w nocy musiałyśmy brać rikszę żeby dojechać w Mysore do Seminarium Don Bosco. W Mysore nocą było bardzo tłoczno, tutaj bardziej świętowali Nowy Rok niż w Kerali. Dotarłyśmy do Domu DB i przeszłyśmy przez bramę nie dzwoniąc do księży. I to był błąd, bo zaatakowały nas psy. Myślałam, że padnę trupem. Podchodziły do nas pomału warcząc i wąchając. Przytulając się z Jowitą z bijącym sercem i trzęsącymi kolanami zadzwoniłam do ks. Thomasa żeby po nas wyszedł. Psy nic nam nie zrobiły. Ksiądz zdziwił się, że skoro brama była zamknięta to jak udało nam się przejść. Próbowałam żartować, że Polskie dziewczyny są bardzo sprytne. Tym razem spryt się nie opłacił. Następnego dnia planowałyśmy zobaczyć pałac w Mysore, ale nie starczyło nam czasu. Mysore Palace obejrzymy następnym razem :)

1 komentarz:

  1. Niesamowite historie, na prawdę.. Przeczytałam całą notkę na jednym oddechu (haha!). Cieszę się, że wpadłam przypadkowo na Twojego bloga. Będę regularnie czytać te indyjskie relacje!

    OdpowiedzUsuń