sobota, 15 stycznia 2011

Cul-ex

Cul-ex Cochin Vaduthala 2009 (część 1)


Po świętach BN byłyśmy zaproszone na spotkanie młodzieży związanej z Salezjanami do Cochin w Kerali. Uczestniczyło w nim 58 osób z dwóch stanów Indii: z Kerali i Karnataki oraz wolontariusze: 5 osób z USA, dwie z GB i ja z Jowitą z Polski. Podróż do Cochin odbyłyśmy same. Możemy powiedzieć, że chrzest bojowy w indyjskich autobusach mamy za sobą. Podróż tam i powrotem trwała razem 3 dni. Wyjechałyśmy pospieszane przez ks. Jose’a z Prakashpalaya 27 grudnia z ulgą i z chęcią doświadczenia przygody. Przygód było bardzo dużo. Wcześniej Father J. wytłumaczył nam jak dostać się do Niższego Seminarium Duchownego w Mysore. Tam miałyśmy nocować, żeby następnego dnia z samego rana jechać do Cochin. Autobus z Prakashpalaya do Kollegal Taluk był zaraz po obiedzie. Na przystanku tym razem nie było kóz, ale starsze kobiety z dziećmi. Jedno z nich podeszło do nas z wyciągniętą ręką i stało przez jakieś 15 minut, mówiąc coś pod nosem. Jeden chłopiec z naszego internatu jechał razem z nami do Kollegal i nawet on nie rozumiał, co ten mały mówi. Było bardzo ciepło. Wzięłam ze sobą niewielki plecak i moją ulubioną ukraińską sumkę. W środku była moskitiera, prześcieradło, koc, ubrania na kilka dni i woda. Pieniądze i dokumenty miałam w specjalnej saszetce ukrytej pod bluzką. Autobus się spóźnił i jak podjechał to wydawało mi się, że jest zatłoczony. Dopiero jak wsiadłam okazało się, że może być zatłoczony jeszcze bardziej. Stałyśmy z Jowitą w przejściu. Pan po mojej prawej stronie puszczał radio z telefonu z muzyką indyjską. I zagadywał nas, czy jadłyśmy obiad. :) W Indiach w taki sposób pozdrawia się napotkanych ludzi. Żartowałam z nim, że zjadłam na obiad 5 bananów, na śniadanie były 3 banany i że to wystarczy. Podróż do Kollegal trwa około godziny a jest to tylko 25 kilometrów. Jeśli ludzie nie mieszczą się w środku autobusu to wsiadają na dach. Tam są siedzenia. Nie widziałam, żeby jakaś kobieta tam siedziała. Generalnie do autobusu wsiada się w biegu i w biegu się z niego wysiada. Na jeden autobus przypada jeden kierowca i jeden konduktor. Konduktor kontroluje ile osób wsiadło oraz daje sygnał gwizdkiem kierowcy żeby ruszał albo zatrzymał się na przystanku. Dobrze, że wzięłam plecak i torbę, łatwiej jest tak podróżować. Duży plecak zajmuje dużo miejsca a mniejsze torby i plecaki można położyć na półce nad siedzeniami. Podczas jazdy zdrętwiała mi noga i ręka, bo były podkurczone. Ten autobus wyjątkowo miał szyby :) Jechał z nami sir Nagendra, nauczyciel i opiekun z naszej szkoły i internatu. Bardzo chciał nam kupić chipsy :) ale się nie zgodziłam. Więc wysłał chłopca po banany i kupił nam litr wody. Zdarza się, że tubylcy kupują nam różne rzeczy. Może w taki sposób chcą okazać sympatię. Spieszyłyśmy się na autobus do Mysore, bo tam miałyśmy nocować, żeby następnego dnia rano wyjechać do Cochin, (Kochi, Ernakulam). Sir Nagendra znalazł odpowiedni autobus i wsiadłyśmy do niego. Tym razem miałyśmy gdzie siedzieć. To była nasza pierwsza dłuższa podróż. Podczas jazdy był puszczany film tak jak w autobusach Radex z Olsztyna do Warszawy :) ale podróż różniła się od tej w Polsce. Film był bardzo głośny. Już go raz oglądałam z dziećmi z internatu, pisałam o nim wcześniej, że jest to coś w rodzaju komedii i horroru w jednym. Mnie męczył. Wolałam obserwować, co się dzieje za oknem. A tam działo się. To, co widać przez szybę, jest lepsze od każdego filmu, który w życiu widziałam. Za oknem toczy się życie i to w szybkim tempie. Widać tylko jego skrawki, ale ich natłok powoduje bardzo pozytywne wrażenie. Co dokładnie widać przez to okno?
To jest mix sensacji, science fiction, kina familijnego, animal planet, dramatu, horroru, programu dla rolników, programu przyrodniczego i turystycznego.
Sensacja, horror, dramat, wyścigi samochodowe: Na drodze jest mnóstwo samochodów oraz innych pojazdów: motorów, furmanek ciągniętych przez jednego lub dwa woły. W mijanych miastach pojawiają się riksze z szalonymi kierowcami w środku. Rowerów jest niewiele. Na uwagę zasługują autobusy i ciężarówki. Mają z tyłu napisy: „Long Horn Please.” Nie wiedziałam, co to znaczy, ale po jakimś czasie można się domyśleć, że chodzi o to, żeby wymijając taki duży samochód długo naciskać klakson. To jest sygnał dla kierowcy, żeby ustąpił z drogi. I rzeczywiście klaksony słychać ciągle. Jazda w Indiach polega na wymijaniu. Nikt nie zwraca uwagi na światła mijania. Często ich po prostu nie ma i w tym wypadku klakson jest lepszym sygnalizatorem. Zdarza się, że na dwupasmowej drodze wymijają się 3 lub 4 pojazdy. To jest szaleństwo. Jeśli ktoś ma słabe nerwy niech lepiej siądzie gdzieś w środku autobusu, żeby nie musiał patrzeć na drogę ani na kierowcę. To jak on jedzie, z jaką prędkością i jak wymija inne pojazdy a przy tym ledwo uchodzi z życiem to jest horror. Patrząc na to można odjąć sobie kilka lat życia. Tu przy wymijaniu nie liczą się metry ani nawet centymetry. To są milimetry. Polscy kierowcy mieliby nie lada problem z jazdą taka indyjską drogą.
Science fiction: To, że nic się nikomu nie stało podczas jazdy to jest science fiction:)
Kino familijne: Wraz z nami autobusem podróżowały całe rodziny z dziećmi. Często były to bardzo małe dzieci. Rodzice nam je pokazywali i cieszyli się jak się do nich uśmiechałyśmy. Te autobusowe dzieci są wyjątkowe. Nie płaczą i śpią słodko jak dzieci :) Wyglądają na przywykłe do takiej szalonej jazdy. Siedzą u mamy albo u taty na kolanach. Podczas jazdy z Mysore do Kollegal główka jednego dziecka opierała się o mój brzuch. Jeśli nie ma miejsca, żeby rodzice usiedli, wtedy dziecko bierze na kolana osoba, która siedzi obok albo jest trzymane całą drogę na rękach. Jeśli jest miejsce to rodzic z dzieckiem siada na podłogę i tuli malucha w ramionach. Nie ma zwyczaju ustępowania komukolwiek miejsca nawet, jeśli jest to kobieta z małym dzieckiem. Nikt się nad nią nie zlituje, nawet młode dziewczyny, które siedzą z książką w ręku i próbują ją czytać, co według mnie graniczy z cudem ze względu na literki podskakujące na każdym wyboju. Nawet one nie ustąpią miejsca w autobusie. Siedzisz? To siedź jak ci dobrze. Co cię obchodzą inni?
Dzieciom nie przeszkadza hałas klaksonów ani to, że autobus nie ma amortyzatorów, nie ma szyb w oknach, są przeciągi, kurzy się strasznie i podskakuje na każdej wyrwie w drodze. Na drodze jest system progów zwalniających. Mi i Jowicie podobało się podskakiwanie. Osoby siedzące z tyłu autobusu bardziej to odczuwają. Raz jechałyśmy z tyłu i na każdym progu zwalniającym był jump i wybuch naszego śmiechu. Pasażerowie, głownie mężczyźni oglądali się na nas za każdym razem, jak się śmiałyśmy :)
Starsze dzieci często podróżują same. Ciągną ze sobą wypchane torby, pewnie wracają do domu albo jadą do szkoły z boardingiem. One też śpią podczas jazdy.
Animal planet i film podróżniczy, turystyczny: Po drodze z Mysore do Kochin krajobraz jest bardzo różnorodny. Najpierw są równiny, bagna (nie wiem czemu ale tam można wyczuć nieprzyjemny zapach padliny), pola uprawne, wioski i miasteczka pełne przydrożnych sklepów w których pełno jest świecidełek, pozłacanych naczyń, wyszywanych cekinami tkanin oraz wyczuwa się zapach przypraw używanych w przydrożnych jadłodajniach. Mijając małe pagórki widoczne w oddali wjeżdża się w las. Po lesie są wysokie góry, tam uprawia się kauczuk i rośnie wiele palm kokosowych. Widoki są przecudne. W lesie za dnia widziałam jednego dzikiego słonia jak jechałyśmy do Kochin i 3 słonie nocą w drodze powrotnej (jeden z nich był bardzo malutki). Przez okno autobusu podczas kilkunastogodzinnej podróży można zaobserwować niezliczoną liczbę małp. Cieszę się, że wreszcie widzę małpy na wolności. W Afryce byłam 3 miesiące i nie spotkałam ani jednej :) W Indiach jest ich więcej.
Program dla rolników: Teraz jest czas zbiorów. Indyjska zima to polski sierpień. Z tego, co widziałam to przeważnie zbierają ryż. Pracują ręcznie. Wycinają wielkie połacie trawy ryżowej ręcznie. Mają sierpy w rękach. Wiążą ryż w małe snopki i ustawiają do wyschnięcia. Gdy wyschnie to sprowadzają na pole maszynę do młócenia i młócą na polu. Wymłócone ziarno wysypują na wcześniej przygotowane płachty a słomę, która została zwożą do domu. Z wymłóconego ziarna usypuje się wielkie hałdy, które są pilnowane przez właścicieli. Nie ma hałdy bez pilnującego. Następnie ziarno jest pakowane w worki i przywożone do domu albo sprzedawane na miejscu. Na polu pracują w większości dorośli, zarówno kobiety jak i mężczyźni. Mężczyzn jest więcej. W Indiach ogólnie jest więcej mężczyzn. Gdy ma się urodzić dziewczynka to jest problem, bo trzeba ją będzie wyposażyć i wyedukować, ale rodzina nie będzie miała z niej pożytku, wyda się ją za mąż. Im wcześniej tym lepiej, bo problem będzie z głowy.
Patrząc przez okno widziałam tylko dwa kombajny. Były dużo mniejsze od tych w Polsce. Ci, którzy nie mają ani kombajnów ani maszyny do młócenia zanoszą swoje małe snopki na szosę, po której jeżdżą samochody. Gdy się ziarno wymłóci, wtedy zbierają słomę i zamiatają ziarno, potem je ręcznie przesiewają na poboczu, najlepiej pod jakimś drzewem, używając do tego tac plecionych z liścia palmowego. Na drodze, przez ten powszechny proceder, tworzą się małe korki. Ale kierowcy są do tego przyzwyczajeni. Nie zauważyłam, żeby się złościli.

Po dotarciu do Mysore znalazłyśmy miejski autobus na gigantycznej pętli. Nie było łatwo, bo tych autobusów było kilkaset. Z centrum Mysore mijając olbrzymi Mysore Palace dotarłyśmy do Sreerampura. Jest to dzielnica, przedmieścia Mysore, gdzie mieści się w lesie palmowym Niższe Seminarium Duchowne Salezjanów. Dotarłyśmy bez większych problemów kierując się wskazówkami ks. Jose’a. Weszłyśmy do środka i zdawało się, że nikogo tam nie ma. Pierwszym człowiekiem, którego spotkałyśmy był kleryk pochodzący z naszej wioski. Kilka dni wcześniej się poznaliśmy w drodze powrotnej z kościoła. Powiedział, że od kwietnia zaczyna praktykę w naszym internacie. To on będzie opiekował się chłopcami i obejmie posadę brata Marii Antoniego. Pokierował nas do Jadalni. Tam księża mieli 5(fajf) o’clock(ową) herbatę. Przywitałam się z nimi, zaproponowali żebyśmy się przysiadły ale tu jest tki zwyczaj, że po podróży należy się wykąpać więc poprosiłam o pokój. Dostałyśmy pokój na górze. Po kąpieli polegającej na polewaniu się wodą z wiadra zeszłyśmy na dół. Księża częstowali nas herbatą z mlekiem okrągłymi kulkami: słodyczami z mleka w proszku z masłem gee. Potem mieli mszę a po mszy kolację. Nie było kucharza i kolacja była przywieziona z Ernakulam, bo tego dnia jakiś ksiądz przyjechał stamtąd w odwiedziny. Tak ostrego jedzenia jeszcze tu nie jadłam. Mają w Indiach zabawny zwyczaj. Jeśli kogoś piecze w buzi po jedzeniu to syczy tak jakby wziął do buzi gorącego ziemniaka i chciał go ostudzić. Śmieszy mnie to syczenie przy stole. Następnego dnia miała być msza o 6.00 i po śniadaniu miałyśmy być odwiezione na państwowy dworzec autobusowy. Msza była o 6.00 a śniadanie o 8.30 bo nie było kucharza, więc czekałyśmy spakowane, zwarte i gotowe. Około 9.30 dojechałyśmy na dworzec. Zawiózł nas tam kierowca, który wcześniej przykładał do spuchniętego wymienia krowy lód na podwórku przed seminarium. Pokazał nam stanowisko z którego odjeżdżają autobusy do Kochin i zostawił nas na pastwę losu. Dopytywałam się pana siedzącego przy biurku na stanowisku o autobus do Kochin. Powiedział że jest jeden o 17.30. na to ja, że skoro tak to może jest jakiś autobus z przesiadką. Powiedział, że bus do Trissur odjeżdża o 10.15. Jowicie powiedział coś zupełnie innego. Spokojnie czekałyśmy na stanowisku, bo były tam siedzenia. Na horyzoncie pojawiła się jakaś siostra zakonna. Zdecydowałam że podejdę do niej i poproszę o pomoc. Ładnie się przedstawiłam i powiedziałam o co chodzi. Siostra znalazła autobus, który odjeżdżał o 10.15 nie do Trissur a do Callicut, skąd jest pełno autobusów do Kochin. Wsiadłyśmy do niego, pomodliłyśmy się o dobrą drogę i zaczęło się podskakiwanie :) bo wolne siedzenia były tylko z tyłu. Podróż do Kochin trwała 13 godzin. Około 23.00 dojechałyśmy na miejsce. Miałam zadzwonić do ks. Binu ale rozładowała mi się komórka. Dworzec był czynny. Podeszłam do pierwszego stoiska z gazetami i poprosiłam o możliwość podładowania baterii. Przeważnie tak robię w Polsce jak mam problem z telefonem. Tym razem też się udało. Zadzwoniłam do ks Binu. Powiedział, że mam wziąć autorikszę z dworca do vaduthali, gdzie jest dom Salezjanów. Targowałam się z kierowcą jak zwykle zresztą. Utargowałam 10 rupi :) kierowca pytał się jakie słowa znamy w malayalam. Ucieszył się, że znamy kilka, powiedział, że za 5 minut riksze zaczynają strajk i że miałyśmy szczęście. Podskakując dojechałyśmy całe i zdrowe do domu salezjanów.


to pierwsza część opowiadania. Nie mam czasu na pisanie więcej. Czekajcie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz