piątek, 24 grudnia 2010

Boże Narodzenie

Post o Bożym Narodzeniu jest w przygotowaniu, bądźcie cierpliwi.
Życzę wam Wszystkim Happy Christmas, Merry Christmas, Christmas Shuba Shaya :)
Zdrowych, pełnych pokoju i radości Świąt Bożego Narodzenia. Niech Nowonarodzony Jezus każdego dnia znajduje dom w Waszym sercu i obdarza potrzebnymi łaskami w Nowym Roku 2011.

środa, 22 grudnia 2010

fotki

Pokój nauki pomieści 45 osób.



Kokosy przed domem nam rosną.





Msza




Gosia Miś





Dziedziniec szkoły. Tu odbywają się codzienne apele




Obiad: ryż, zsiadłe mleko, fasola i curry z warzywami

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Skwarki

17.12.2010
Dziś jest święto muzułmańskie 17 grudnia i mamy wolne w szkole. Nie zdaję sobie sprawy, że już niedługo będą święta Bożego Narodzenia, przecież tu jest ciepło jak w lato. Grudzień, styczeń i luty to dla Indian zima. Z tym, że u nas temperatura spada do -25 st. C a tu nie przekracza +26 st. C. W hostelu są zrobione dwie szopki. Jedna z małym Jezuskiem na korytarzu między naszym pokojem a jadalnią a druga przed budynkiem przyozdobiona trawą z dużym Dzieciątkiem. Chłopcy pokazywali mi szopkę i wskazując palcem na pasterza mówili dwókrotnie brzydkie polskie słowo na literę k. Powtórzyli wyraźnie na moje życzenie, więc jestem pewna, że się nie przesłyszałam. Wierzcie mi, ja ich tu nie uczę polskiego. A tym bardziej brzydkich słów. Wczoraj wieśniacy z siostrami przyszli do naszej parafii. Jeden był przebrany za świętego Mikołaja. Tańczył i życzył wszystkim Szczęśliwego Bożego Narodzenia. W ten sposób ludzie ze wsi zbierają pieniądze na kościół. To coś bardzo podobnego do naszych bakusów. Z tą różnicą, że w Polsce ludzie, którzy chodzą na bakusy zbierają pieniądze i inne rzeczy dla siebie. Skoro dziś jest święto muzułmańskie mamy trochę wolnego czasu, bo dzieci nie będę się w nocy uczyły. Przed snem idą oglądać film. A teraz idę robić chiapatti. Będę pomagała kucharce, o której ojciec mówi, że jest spicy (ostra), bo ciągle się kłóci.
Narobiłam Chiapatt ile wlezie. Z pięciu garści mąki wychodzi jakieś 16 chiapatt. BailaMarry wyrobiła ciasto a ja wykręciłam placki. Wyszły okrągłe jak przystało na pizzajolę :) Mówiłam kucharkom (mamy dwie kucharki) i jednej pomocnicy (Tara), że pracowałam w pizzerii i że takie placuszki robiłam. Nie wiedzą, co to jest pizza. Mówią do mnie w kannada i chcą, żebym im śpiewała angielskie i polskie piosenki. To śpiewam na całe gardło a one mają ubaw. Ostatnio śpiewałam piosenkę o Zorro. Śmieszyło ich jej brzmienie. Uczyły mnie piosenki o Tarze. Tara tara tara tara łontara illi jaru illa tane nanta na. W szkole nauczyciele mówią o nas, że szybko łapiemy język kannada, bo poprzednie dziewczyny, które były z Niemiec dopiero po miesiącu zaczęły coś łapać. A my uczymy dzieci mówić: „Siema” i „Jak się masz, kochanie”. Chodzą i powtarzają: Jak się masz, kochanie. Jest śmiechowo.
Grałam dziś z ojcem Jose w przerzucaną piłkę. Jest pod wrażeniem mojej gry. Mówi, że bardzo dobrze gram. Czasami nam dokucza. Gdy korzystałyśmy z Internetu mówił, że daje nam Internet a jeżeli potrzebowałybyśmy np. fish-net albo mosquito-net to mamy mu powiedzieć.
Przyjechał dziś do Prakashpalai ksiądz, który ma podobne imię do imienia Alosha. Pracował tu przez dwa lata. Widać, że go dzieci lubiły, bo do niego lgną. Przytulają się i szukają z nim kontaktu. Do ks. Jose też się przytulają ale trochę mniej :) Ksiądz Alosha nie poznał, że jestem dziewczyną, przez moje krótkie włosy. Mówią tutaj na mnie Mister Gosia :) Mam dużo przezwisk. Masala Dossa, Masala Gosia, Masala Dosia, Gosia Miss, no i nowe: Mister Gosia. Ale i tak najśmieszniejszy jest master ekonomista, który sepleni i mówi do mnie Gośa Miś. Wymiękam jak to słyszę.

18.12.2010

Jest sobota ale dzieci i tak idą dziś do szkoły. Od 9.30 do 13.00 są lekcje. Rano przed szkołą jest godzina nauki. Wstały o 5.30, żeby na 6.00 przyjść do pokoju nauki i uczyć się do 7.15. Potem sprzątają dom i zamiatają podwórko. Jak na nich patrzę przypomina mi się piosenka o krasnoludkach: Jeden myje daszek, drugi ściera kurze, trzeci wielką miotłą zamiata podwórze. Po porannych porządkach jest śniadanie a msza wyjątkowo po południu. O 17.00. Dziś miałyśmy lekcje w 5 klasie. Dzieci miały napisać jedno zdanie po angielsku o każdym z sześciu zwierzątek. Było trudno. Bo nie bardzo wiedziały jak. Kilkoro zrobiło to dobrze. Reszta się pogubiła. Chciałam zachować jako taki porządek, bo w pewnej chwili do naszej klasy dołączyła jeszcze 4ta klasa. Zrobiło się tłoczno i żeby zachować porządek Chintu mały piesek (maskotka, która przyjechała ze mną z Polski a dostała imię od dzieci z pierwszej klasy), musiał złapać za kij, który jest tutaj używany często i wystarczy go dzieciom pokazać, aby się uspokoiły. W dokumentach, które podpisywałyśmy z BREADSem było, że nie możemy bić dzieci. Tutaj w szkole bije się dzieci. I rzeczywiście jest tu porządek. Ojciec mówi, że przestanie bić dzieci tylko wówczas, jeśli ktoś pokaże mu inny sposób utrzymania dyscypliny. Jeszcze się taki nie znalazł. Do tej pory nie widziałam, jak bije dzieci. Poprzednim dziewczynom bardzo się to nie podobało. Gniewały się za to na Ojca Jose.
Dziś przy śniadaniu zapytałam, czy ojciec Jose umie gotować. Powiedział, że nie umie gotować jedzenia, ale gotuje dusze. No to ja na to, żeby ich tylko nie spalił. Żart spodobał się księżom. Śmiali się.
Dobrze, że jest tutaj czas na popołudniową drzemkę. Gdyby nie to, to bym wymiękła. Po obiedzie, gdy dziewczyny pracują, ścinają trawę dla krów, ja sobie spałam dwie godzinki. Potem był sport i gry. A potem poszliśmy do kościoła. Boli mnie troche gardło. Mam nadzieje ze to nic poważnego. Po kościele były śpiewy. Nauczyłam się kilku słów piosenki na boże narodzenie. Mamy śpiewać i tańczyć na Boże Narodzenie. Cokolwiek pokażemy będzie ok. Może pokażemy lesa pokelela. Nauczę Jowitę, to nie będzie trudne. Tu od tygodnia dziewczyny się szykują na tańce na Boże Narodzenie. Wciąż staram się jeść mało. I wciąż piecze mnie w ustach jak jem to ich jedzenie. Czuję, że chudnę. Lubię indyjską herbatę (czaj). Jest z mlekiem i z dużą ilością cukru.
Dziś widziałam dwa zabite węże leżące blisko drogi z naszego domu do szkoły. Jowita się wystraszyła. Podobno w zeszłym tygodniu brat Maria Anthony zabił jeszcze jednego. Dzieje się, dzieje.
W naszej szkole w podstawówce jest 3 nauczycieli, którzy nami się opiekują. Mają na imię: Radość, Świętość i Światłość w tłumaczeniu z języka kannada. Niosą dzieciom oświecenie radość i świętość. Zabawne. Prowadzimy razem z Jowitą lekcje z dziećmi. Są w wieku od 4 do 10 lat. Od stycznia mamy prowadzić spoken english z chłopcami z boardingu, czyli konwersacje z chłopcami z naszej misji a oni są w wieku powyżej 10 lat aż do 18stu. O mamuśku ratuj. Ja tu nie mam żadnych książek do nauki angielskiego. Od stycznia się dopiero zacznie.
Dobrze się dogaduję z Jowitą. Ojciec Roman ma rację wysyłając po dwie osoby na placówki. Mamy tutaj dużo śmiechu. Szczególnie wówczas, gdy tłumaczymy rozmowy zasłyszane w kuchni, jak brat kłóci się z kucharką. Nie znamy kannada, ale po sposobie zachowania można się domyśleć o co chodzi. Obydwie zrywamy boki :)
Nasze lekcje z Jowitą polegają między innymi na nauce śpiewu. Znam kilka piosenek po angielsku. Nauka polega na tym, ze my mówimy a dzieci powtarzają słowa. Potem śpiewamy i tak w kółko aż się nauczą. Niektóre są bardzo znudzone to wtedy do piosenki dodajemy jakieś ruchy. Najbardziej dzieciom podoba się Chintu-piesek pacynka. Chintu skacze przez płot i wtedy dzieci mają klasnąć w dłonie, ale tylko raz. Jeśli pieskowi nie uda się przeskoczyć przez płot dzieci nie powinny klaskać. Może być wiele wersji tej zabawy, już to przećwiczyłyśmy z Jowitą w 6ciu klasach. Dziś jest sobota i dzieci mają więcej czasu wolnego. Spędzają wówczas na nauce tylko 4 godziny i 45 minut. Na pracę 2 godziny i 15 minut a reszta przeznaczona jest na godzinną gimnastykę i gry oraz na oglądanie filmu wieczorem, modlitwy i posiłki. Film dziś był straszny. W życiu czegoś takiego nie oglądałam. Każdy przeciętny bollywood przy tym to dzieło sztuki. Dziś był film nieokreślonego gatunku, coś w rodzaju komedii i horroru. Z Jowitą wyszłyśmy po 15 minutach pokazywania węży i duchów, które nie straszą, ale zabijają. Ja przywiozłam dzieciom Sąsiadów, Bolka i Lolka, Zaczarowany ołówek i Reksia. Ale jak one są przyzwyczajone do horrorów to będzie im ciężko zrozumieć moje bajki. W soboty i w niedziele oglądają filmy. A my możemy wtedy się wcześniej położyć spać. Już się przestawiłam na ich czas. Jestem wyspana jak zrobię sobie popołudniową drzemkę.
Niedziela 20.12.2010
Dziś były rekolekcje. Trwały w kościele 7 godzin plus msza. To było naprawdę ciężkie przeżycie. Pierwsze pięć godzin z Jowitą wytrzymałyśmy siedząc jak na tureckim kazaniu, bo spodziewałyśmy się niebawem Mszy, według planu tak miało być, a nam nikt o rekolekcjach nie powiedział. Dopytałyśmy się, o której godzinie będzie Msza i wróciłyśmy na obiad do domu. Okazało się, że źle nam powiedziano i mimo 5 godzin spędzonych dziś w kościele nie byłam na Mszy św. Ojciec sprawiał wrażenie obrażonego, bo niby zły przykład dzieciom dałyśmy, ale to nie nasza wina. Nikt nas nie poinformował, że dziś są rekolekcje. Zdarza się, że nie informują nas o niektórych rzeczach, więc trzeba zmienić taktykę i dopytywać się o wszystko po trzy razy.
Gdy pomyślę, że w Polsce jest zimno i pada śnieg to mi tutaj tak dobrze. Szybko się przestawiłam. Odpowiada mi to miejsce. Dzieję się tu wiele nowych rzeczy i czuję, że każdy dzień przysparza więcej wrażeń, niż tydzień spędzony w Polsce.
Dziś się dowiedziałam, że jestem bardzo surowa. Wiecie, co wystarczy w Indiach, żeby być surowym? Wystarczy powiedzieć dzieciom „szzzz”, jak rozmawiają i pokazać im kij. Od razu się uspokajają.
Jowitę dziś wieczorem bolał brzuch i nie chciała jeść nic oprócz ryżu. Księża, którzy siedzieli przy kolacji mówią: To zjedz trochę chleba. Lekarstwo wynaleźli he he. Z Jowitą zaczęłyśmy się śmiać, bo to zabawne. Gdy w Polsce kogoś boli brzuch to bierze tabletkę, robi sobie głodówkę, pije gorzką herbatę a w Indiach… masz zjeść kromkę chleba. Księża nie wiedzieli, co nas tak śmieszy. W Indiach chleb jedzą tylko wtedy jak są chorzy. Tutaj chleb to nic smacznego. Jest słodki i wygląda trochę jak tostowy. W Prakashpalaya chleb trzymają w lodówce.
Dziś grałam z chłopcami i z ojcem Jose w siatkówkę. Wszędzie, gdzie byłam na misjach, dominowała siatkówka a tutaj dziewczyny wolą grac w przerzucaną piłkę. Już ręce mnie od tej gry przestały boleć, ale i tak wolę siatkówkę.
Skoro dziś nie było mszy to może coś o niej napiszę. Kościół jest wybudowany z cegieł. Cegły robi się z cementu, piasku i wody, dodają też jakiś klej. Nie wypalają cegieł, ale poddają je ciśnieniu tak, że formują się w równe klocki. W kościele jest aż 7 wiatraków. Ale teraz jest zima, więc wystarczą okna pootwierane na oścież. Są przeciągi, które tu nikomu nie przeszkadzają. Do kościoła wchodzi się bez butów. Jest tylko 8 ławek a krzesła są tylko na ołtarzu. Dzieci i siostry zakonne, które przychodzą na mszę siedzą na podłodze. Podłoga jest betonowa pomalowana grubą warstwą farby. Dziewczyny w kościele siedzą po lewej stronie a chłopcy po prawej. Msza jest w języku kannada. Więc nie rozumiem ani słowa. Mamy z Jowitą biblię i czytamy sobie czytania i ewangelię po polsku podczas mszy. Chłopcy grają na bębnie i na czymś, co przypomina akordeon ale kładzie się to na podłodze, (jeszcze nie zdążyłam dopytać, co to jest). Wszyscy bardzo głośno śpiewają. Gdy wchodzą do kościoła nie klękają. Wystarczy, że się ukłonią i przeżegnają. Podczas Mszy służy tylko dwóch ministrantów a komunia jest udzielana pod dwoma postaciami: chleb i wino. Po mszy dziewczynki i chłopcy przychodzą po błogosławieństwo od księdza, który miał mszę. Klękają przed nim a on kładzie ręce na ich głowy, potem niektóre z nich dotykają dłońmi jego stóp a potem swojej całej twarzy i całują koniuszki swoich palców.
Msza czasami odbywa się w kościele niedaleko mieszkania dla dziewcząt a czasami w kaplicy w domu u Salezjanów. Akademik dla dziewczyn się buduje. Mówią, że będzie gotowy za 2 tygodnie. nie wierzę w to, bo on jest w surowym stanie. Tydzien temu gdy przyjechaliśmy widziałyśmy że jeszcze budują ściany. To nie możliwe, żeby oddali do użytku za 2 tygodnie. Chociaż pewnie bym się mocno nie zdziwiła. Tu są Indie, różne rzeczy się zdarzają.
We wspólnocie jest 3 księży. Jose, John i Devasia. Wszyscy trzej mają swojego brata bliźniaka i wszyscy trzej urodzili się jako pierwsi. Tak jak ja :)też jestem z bliźniaków.
Koniec na dziś. i tak dużo napisałam. Ni wklejam żadnych zdjęć. Wyobraźcie sobie dolinę dookoła której są niezbyt wysokie góry a dookoła rosną bananowce i palmy oraz inne egzotyczne drzewa. :)

czwartek, 16 grudnia 2010

Jesteśmy w Prakashpalaya

Właśnie wróciłyśmy ze szkoły, w której uczymy angielskiego. W życiu nie przypuszczałam, że będę uczyć a tym bardziej angielskiego w szkole, w której jest 12 klas i dwa przedszkola niższe i wyższe. Dopiero po przyjeździe do Prakashpalaya dowiedziałyśmy się, co dokładnie będziemy tu robiły. Trzymali to przed nami w tajemnicy z lęku, że gdy dowiedziałybyśmy się o tym wcześniej pewnie byśmy tu nie przyjechały. To żart ale rzeczywiście dopytywałam się ojca Elavanala i nie chciał mi nic o tym miejscu powiedzieć. Wcześniej w mailach i potem, gdy spotkałam go oko w oko również. Dopiero po 2 dniach pobytu w Prakashpalaya dostałyśmy plan zajęć. Mamy pilnować dziewcząt podczas ich nauki i różnych prac. Mamy towarzyszyć im w grach i zabawach. Nasza praca w hostelu dla dziewcząt polega na asystencji natomiast oprócz tego uczymy w szkole podstawowej. Mamy 7 różnych klas. Dzieci są w wieku od 4 do 10 lat natomiast dziewczyny i chłopcy mieszkający u salezjanów są w wieku od 11 do 18 lat. Chłopcami opiekuje się brat. My natomiast przejęłyśmy obowiązki Fr. Jose sdb. Czyli pilnujemy dziewczyn. Wstajemy bardzo wcześnie rano. Dla mnie to kosmiczna godzina. O 5.30 jest pobudka, o 6.00 dziewczyny przychodzą do pokoju nauki żeby się uczyć, o 6.20 wszyscy razem idą na mszę, która odbywa się albo w kościele 200 metrów od szkoły albo w kaplicy u Salezjanów czyli w domu, w którym mieszkamy. Po mszy jest śniadanie. Od 6.00 do końca mszy świętej jesteśmy z dziewczynami. Śniadanie dziewczyny jedzą z chłopcami w jednym pomieszczeniu, więc wówczas zajmuje się nimi brat. Po śniadaniu jest chwila, żeby się przebrać i przygotować do wyjścia na zajęcia. Przez cały grudzień będziemy miały po 3 lekcje dziennie w tygodniu plus jedną w sobotę. A od stycznia do marca włącznie będziemy miały 4 lekcje dziennie w tygodniu i dwie lekcje w sobotę, bo jedna z nauczycielek idzie na 3 miesiące na macierzyński. Dziwne, że tylko 3 miesiące. Jak się dowiedziałam, że mam uczyć angielskiego to mnie to trochę zaskoczyło. Gdybym wiedziała, pewnie lepiej bym się do tego przygotowywała. Nie mam żadnego planu jak uczyć, nie dostałam też programu dla dzieci. Oprócz angielskiego mamy uczyć też plastyki, tańca, śpiewu. Wczoraj był pierwszy dzień a dziś drugi. Nie wiem jak nam poszło, bo nikt nam nie powiedział. Ale dziś popełniłam gafę. Poszłam do szkoły w bluzce z trupią czaszką. Zapomniałam, że na niej jest taki nadruk. Wszyscy nauczyciele byli elegancko ubrani a ja jak na wf. Trzeba się będzie za siebie wziąć i przynajmniej do szkoły ubierać się jak człowiek. Dzieciaki w szkole są słodkie. Ale powiedziano nam, że mamy trzymać rygor w klasie. Ma być cicho, bo innym klasom przeszkadza w lekcjach hałas. Wszędzie są pootwierane okna i wszystko słychać. Poprzednie wolontariuszki nie umiały zrobić porządku z dziećmi, więc w razie konieczności mamy używać kija. Tyle, że to niedorzeczne, bo w dyrektywach, które nam dał dyrektor BREADSu jest napisane, że pod żadnym pozorem nie wolno nam dzieci zastraszać, bić ani szykanować. W szkole jest ogromna dyscyplina. W życiu takiej nie widziałam. To szok. Dzieci maja codziennie apel, na którym najpierw ustawiają się równo w rządkach klasami, potem modlą się każdy do swojego boga, śpiewają hymn swojego stanu Karnataki, potem jeden z uczniów czyta najważniejsze artykuły z gazety codziennej i potem śpiewają hymn Indii. Na koniec są ogłoszenia. Wszyscy rozchodzą się do klas. Lekcje zaczynają się o 10.00 a kończą o 16.00. Jest miedzy 4 a 5 lekcją godzinna przerwa obiadowa. Dzieci z naszego domu przychodzą na obiad a dzieci dochodzące maja jedzenie ze sobą. Przeważnie jakiś ryz z curry w metalowym pojemniku. Nie potrzebują łyżek. Tutaj je się rękami. A dokładniej prawą ręką, bo lewa jest nie czysta. Lewej używa się do innych czynności.
Po szkole dzieci przychodzą do domu i najpierw wykonują jakieś prace w gospodarstwie. Dziewczyny ścinają trawę dla krów,(których jest tu 12), przesiewają jakieś nasiona, sprzątają kuchnię, hall, chłopcy wykonują cięższe prace. Przeważnie uprawiają jakieś rośliny. Po pracy jest czas na zabawy i gry (dopiero od zabaw i gier znów towarzyszymy dziewczynom) To trwa godzinę a potem jest kąpiel, i nauka przez 2 godziny z 5 minutową przerwą. Przychodzi czas na kolację. Po kolacji jest modlitwa różańcowa. Wszyscy są podzieleni na grupy. Dziewczyny modlą się oddzielnie, a chłopcy podzieleni są na dwie grupy: młodszych i starszych. We wspólnocie jest 2 księży i jeden brat oraz jest obecny jeden ksiądz diecezjalny, który objął Parafię Prakashpalaya. W hostelu mieszka też jeden nauczyciel, który pełni rolę wychowawcy. Pomaga bratu troszczyć się o chłopców. Po modlitwach i słówku na dobranoc dziewczyny znów się uczą. Nauka trwa do 22.30. Niektóre z nich przysypiają a my mamy pilnować, żeby nie rozmawiały, nie chodziły po klasie i żeby było jak makiem zasiał. Mi nie przeszkadza jak śpią. I tak są zmęczone. Na naukę w szkole i w hostelu poświęca się tu ponad 8 godzin dziennie. Dzieci śpią miej niż 7 godzin dziennie. Reszta czasu to modlitwa, praca a zabawy w tym jest tylko 1 godzina. Chłopcy grają w piłkę siatkową i nożną a dziewczyny lubią Przerzucaną piłkę. Zasady są podobne do gry w siatkówkę ale piłkę łapie się w obie ręce i przerzuca za siatkę. Nic ciekawego, tyle, że piłka, której używają jest bardzo ciężka. Bolą mnie ramiona po wczorajszej grze. Ale i tak było fajnie. Najczęstsze pytanie jakie mi tu zadają jest: czy jadłaś już śniadanie albo obiad albo kolację. Pytanie zależy od pory dnia. To jest pytanie grzecznościowe. Pytają o to z grzeczności. W Ugandzie na przywitanie dziękowali mi za to, co akurat robiłam. Np.Robię sobie pranie a przychodzi pan i mówi, że mi dziękuje. He He. Przecież ja piorę swoje ubrania. Gdy zapytałam, dlaczego mi dziękuje, nie umiał odpowiedzieć. Tak samo jest z pytaniem o posiłek w Indiach. Jowita mówi, że jak na początku naszego pobytu tutaj pytali się jej o to czy już jadła, to myślała, że może chcą jej dać coś do jedzenia.

Wszystkiego nie da się opisać w jednym poście. Czekajcie na następne.

poniżej zdjęcia z misji.
Ci dwaj mężczyźni to dyrektor domu w Prakashpalaya (po prawej) i dyrektor szkoły. Poniżej Dom, w którym mieszkamy i szkoła w której uczymy.
Nie mogę publikować zdjęć dzieci więc musicie sobie te 300 małych osóbek wyobrazić.

pozdrawiam :)







czwartek, 9 grudnia 2010

fotki fotki fotki

Wlasnie zrobilam pierwsze pranie na dachu i to w dodatku na kamieniu. zobaczymy rezultaty jak wyschnie :) Ciesze sie dobra pogoda.

Dzis o 19.00 czasu indyjskiego bedzie msza. Trzeba podziekowac za udana podroz. Jeszcze nie odespalam i nie chce spac w dzien bo w nocy mi sie nie bedzie chcialo.
Na zdjeciach ponizej widac po kolei
1. Solar. Dzieki temu mamy ciepla wode.
2. Palma kokosowa z podworka u Salezjanow.
3. Figura Najswietszego Serca Pana Jezusa za ogrodzeniem. To przed nia ludzie sie zatrzymuja i modla na ulicy
4. Pokoj z moskitierami, w ktorym mieszkamy z Jowita.
5. Gra w hangmana. Na pokladzie samolotu mozna bylo sluchac muzyki, ogladac filmy, grac w gry i uczyc sie jezykow.
6. Wczorajszy widok z samolotu nad Polska.
7. Pozegnanie na lotnisku. Ostatni raz w tym roku mialam na sobie zimowa kurtke :)

1


2


3


4



5


6



7

środa, 8 grudnia 2010

Nareszcie jestem w Indiach

Nie mam tu klawiatury z polskimi znakami wiec wybaczcie bledy.
Przylecialysmy z Jowita do Indii dzis w nocy. Mialysmy polgodzinne opoznienie ze wzgledu na opoznione loty z Warszawy(padal snieg i samolot musial poczekac az bedzie umyty jakims srodkiem rozmrazajacym) i z Paryza (samolot czekal az przyjda wszyscy podrozni, poniewaz wiele lotow do Paryza bylo opoznionych i trzeba bylo czekac az przeladuja bagaze z jednego samolotu do drugiego). Lot byl dlugi i troche mi sie nudzilo, troche sobie spalam, mozna bylo ogladac flmy, Jowita sie przesiadla i nie moglam jej znalezc. Obejrzalam Potwory i spolka w orginale. Smolot lecial jak szalony, na ekranie przed kazdym siedzeniem mozna bylo obserwowac z jaka predkoscia leci samolot, ile km jest nad zimia i jaka jest temperatura na zewnatrz. Predkosc przekrazczala 1000 km/h a temperatura dochodzila do -50 st Celsjusza. Lecialysmy nad Europa, Morzem Czarnym, Gruzja, Iranem, Pakistanem i wreszcie po dlugich godzinach lotu wyladowalysmy w Bangalore. Bylo ciemno bo bylo po polnocy. Lotnisko w Bangalore jest nowoczesne, ma dopiero 4 lata. Obsluga byla mila i odprawila nas bardzo szybko. W poczekalni czekal na nas ks. Joseph Elavanal sdb z ks. Bennym. Zanim zabrali nas do BREADS musielismy poczekac na jeszcze jednego wolontariusza, ktory lecial z USA. Jego lot trwal 21 godin z przesiadka w Katarze. W Bangalore byl o 3.30 czasu Indyjskiego. Z lotniska do misjca w ktorym mieszkaja ksieza jest 45 minut drogi. Po drodze widzialam jedna swieta krowe spiaca obok psow (nie wiem czy te akurat byly swiete ale bylo ich sporo).
Kilka dni spedzimy w Bangalore a w sobote ks. Joseph odwiezie nas jeepem do Prakashpalaya, gdzie bedziemy pracowaly z dziecmi w szkole i w internacie. Juz wiem jak spedze sylwestra. Od 29 do 31 grudnia bedzie spotkanie mlodych z calych Indii w miescie Cochin w Kerali i zdecydowalysmy z Jowita ze jesli ks. Jose z Prakashpalai sie zgodzi to tam pojedziemy. Bedzie sie dzialo :)
W Bangalore sa dwa domy Salezjanow. Sa polozone blisko siebie. W jednym jest 11 ksiezy i to jest provincial house a drugi jest jednoczesnie biurem BREADS z 4 ksiezmi. Mieszkamy w domu gdzie misci sie BREADS. Dostalysmy z Jowita pokoj dwuosobowy z lazienka i przysznicem w jednym (prysznic jest bez brodzika, woda leje sie na podloge). Instrukcja obslugi prysznica: nalac wody do wielkiego wiadra i polewac sie kubkiem, po namydleniu splukac. Niby ta sama nazwa ale odbywa sie to inaczej. Nad lozkami wisza moskitiery ale komarow jeszcze nie widzialam. Podobno Bangalore nie jest malaryczne, nie wiem jak jest w Prakashpalai. Ks. Joseph opowiadal co nas moze spotkac na naszej misji. Z wielu rzeczy wymienial zwierzeta: krowy, kroliki, king kobre, karaluchy, swinie. Najprawdopodobniej prad jest tam 2 lub 3 godziny dziennie ale na misji jest generator. W obecnej chwili mieszka tam 3 ksiezy Salezjanow a naszym bosem bedzie ks. Jose (czyt. Hose).

Uswiadomilam sobie, ze wies Prakashpalaya bedzie dla mnie pierwszym od dwoch lat miejscem gdzie osiedle sie na dluzej niz pol roku. I jest to moja 20 przeprowadzka w zyciu. Nazbieralo sie tego...

Temperatura waha sie w granicach 20 st Celsjusza. Jest slonce ale Indusi go unikaja. W nocy bylo chlodno czyli kolo 17 stopni. Teraz zaluje, ze nie zabralam ze soba spiwora. Bede musiala kupic sobie dodatkowy koc.

Posilki ksieza jadaja wspolnie w Provincial House, Jest blisko wiec chodzimy na piechote. Na ulicach jest spory ruch ale spodziewalam sie czegos gorszego. Na rogu Ulicy New Road jest stragan z kokosami. Dzis bedzie degustacja kokosowego mleczka.
Na snadanie bylo rotti (nie jestem pewna czy tak sto sie pisze). W smaku przypomina chiapatti ale jest grubsze. Robie sie to z maki i wody. wyglada jak nalesnik. Smakuje tak samo. Zjadalam to z dzemem, bo na ostry sos z warzywami jeszcze sie nie odwazylam. Ciekawe co bedzie na obiad :)

Pisze z biura Breads. Jest wolny komputer, bo osoba, ktora z niego korzysta nie przyszla jeszcze do pracy. Pracuja tu mlodzi ludzie. Siedza przed komputerami i cos pisza, dzwonia, dopytuja sie. Jest tak jak w normalnym biurze, tylko z jednym wyjatkiem, jest cicho i spokojnie. Kazdy jest zajety swoimi sprawami. Ozdoby w biurze, to maskotki i swiete obrazki w duzych ilosciach. Przed domem jest figura Pana Jezusa z Secem (bardzo czczona przez katolikow, ktorzy przechodzac kolo niej zatrzymuja sie wprost na ulicy zeby sie pomodlic), na domu jest mozajka z twarza Don Bosco a przy wejsciu do domu jest figura Matki Bozej Wspomozycielki.

Zapach w miescie nie jest intensywny. Innymi slowy: nie smierdzi tutaj. Jest wilgotno i czasami zalatuje blotem.

A teraz znikam, zeby sie wyspac. Zdjecia beda potem.

wtorek, 7 grudnia 2010

Wylot

Wylot do Bangalore w Indiach będzie dziś rano o 6.55 czeli za 2 godziny. Przesiadka w Paryżu. Lot będzie trwał około 13 godzin. W Indiach będziemy 30 minut po północy co oznacza 20.00 czasu Polskiego. Różnica czasowa to 4,5 godziny.

Wolontariuszki, które wróciły ze swoich misji radziły mi, co mam ze sobą zabrać. Więc spakowałam 100 kg poczucia humoru, 200 kg pokory i 500 kg radości. A w chwilach trudnych mam iść do kościoła i modlić się do Ducha Świętego.

Z materialnych rzeczy mogłam zabrać dwa duże plecaki po 23 kg i bagaż podręczny do 12 kilogramów. Jeden duży plecak jest wypchany zabawkami i przyborami szkolnymi, które dostałam od wolontariuszy z Olsztyna, kuzynki Ani i sióstr.

http://www.breadsbangalore.org/site/english/showcontent.php?menuid=114

środa, 1 grudnia 2010

W pożyczonych butach po wizy :)

Wczoraj sprawdziłam status wizy, okazało się, że wizy są ready for delivery. Bardzo się ucieszyłam. Zadzwoniłam do Jowity i napisałam masę smsów do znajomych. A dziś przed południem zadzwoniłam do BSL-firmy, która pośredniczy w wydawaniu wiz- i upewniłam się czy naprawdę są. Były. Po 7 tygodniach i 3 dniach. Jak ten czas mi się dłużył. Przeważnie czekałam w Warszawie, pozwoliłam sobie na wypad do rodzinki do Grodziska i tydzień byłam w moim Olszynie. Wróciłam do Warszawy i zastała mnie zima. Nie wychodziłam z domu, bo nie kupowałam zimowych butów, więc dziś gdy trzeba było odebrać wizy pożyczyłam buty i pobiegłam.
Na zewnątrz spędziłam 3 godziny. Z Pragi do Centrum dwoma tramwajami, z centrum metrem do Wilanowskiej a potem autobusem do przystanku Sójki do SOM-u po kwity z którymi pojechałam do Ambasady Indii: najpierw autobusem a potem Metrem do stacji Pola Mokotowskie. Stamtąd piechotką do Ambasady. Dotarłam do biura BSL przed czasem i tym razem nie było tam tak ciepło jak poprzednio, czego żałowałam, bo przemarzłam na kość.
Dostałam wizy i okazało się, że są ważne do 30 czerwca. Oznacza to, że w Indiach będziemy pracowały niewiele ponad 6 miesięcy. Ciekawe, co na to Hindusi? :)
Podróż powrotna na Pragę była tak samo długa a teraz boli mnie gardło.
Zapowiada się angina? Tylko nie to!

Rok temu kupiłam książkę pod tytułem "Do ciepłych krajów" o podróży rowerowej po Afryce Pawła Wróblewskiego. W tym roku kupiłam książkę Marzeny Filipczak "Jadę sobie"-przewodnik po Azji dla podróżujących kobiet. Obydwie książki polecam całym sercem.
Dodając dwa tytuły wychodzi: "Jadę sobie" "Do ciepłych krajów" i możecie sobie tylko wyobrazić, jak się z tego cieszę. Największy zmarźlak Rzeczpospolitej migruje i omija ją zima. Jest radość.