niedziela, 23 stycznia 2011

Jesteśmy białe i sympatyczne





29-31 stycznia 2010
Dojechałyśmy do Vaduthali w Ernakulam. Podskakiwałyśmy w rikszy, bo rok temu przedłużył się monsun i zamiast trwać 3-4 miesiące trwał 6 miesięcy, dlatego drogi nie są w najlepszym stanie. Przy bramie Salezjańskiego kompleksu budynków czekali już na nas ks. Binu i ks. Jofee. Nikt nie ma tutaj zwyczaju pomagania gościom w dźwiganiu bagażu. Zauważyłam to już wcześniej w Bangalore. Przywitali nas i zaprowadzili do pokoju, w którym miałyśmy spędzić kilka dni. W pokoju nie było wieszaków ani haków do zawieszenia moskitiery, dlatego komary nas pogryzły niemiłosiernie. Gdy pytam się ludzi tutaj, czy mieli malarię, każdy odpowiada, że nie miał. To nie jest powszechna choroba tutaj. Przeważnie chorują na przeziębienia, narzekają na gardło, ból głowy, ból brzucha. Jeden chłopiec zapytał się czy w naszym kraju jest malaria. Ja na to, że nie ma. Odpowiedział: „Aha, to macie tylko AIDS”. :) Przytaknęłam mu i myślałam, że pęknę ze śmiechu :) Dopytywał się dlatego, że dzień wcześniej mieli szkolenie o chorobach i o ukąszeniach węży.
Rano obudził nas hałas. Byłam zmęczona po podróży i nie spało mi się najlepiej, tym bardziej, że w Cochin o tej porze roku jest o kilka stopni cieplej niż u nas w Prakashpalaya i musiałyśmy włączyć wiatrak, żeby się przewietrzyło. W pokoju, w którym mieszkałyśmy nie było klamki. Od wewnątrz zamyka się drzwi na 3 czy 4 skoble a z zewnątrz na jeden skobel i kłódkę. Ucieszyłyśmy się z Jowitą widząc w jadalni Petera z USA, wolontariusza, który przyjechał do Indii tego samego dnia, co my. On pracuje w Trivandrum z dziećmi ulicy, uczy ich angielskiego. Pogadaliśmy trochę i przysiadali się do nas po kolei inni ludzie. Jeszcze wtedy nie umiałam jeść prawą ręką. Hindusi najbardziej cieszyli się, jak przedstawiałam się jako Masala Dossa. Masala Dossai to placek naleśnikowy z pikantnymi ziemniakami i cebulą, chilli, pomidorami. Nazywam się Masala Dossa bo Dossa brzmi podobnie do Gosia i tak nazwał mnie ks. Joseph w Bangalore. Wszystkim podoba się moje przezwisko. Dziś w Boardingu nazwali mnie idli. To też jest jedzenie. W kształcie przypomina UFO jest zrobione ze zmielonego ryżu i na pewno w środku jest kokos. Jest białe tak jak moja skóra i dlatego nazwali mnie Gosia Idli :)
Z Jowitą na Cul-exie zrobiłyśmy furorę, bo oprócz tego, że byłyśmy białe to byłyśmy sympatyczne. Wyposzczone w wiosce, jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie wreszcie można było odetchnąć i normalnie z ludźmi pogadać. Spotkanie młodych, które nazywało się Cul-ex i miało na celu wymianę kulturową oraz rozmowę na tematy związane z różnicami kulturowymi, konfliktami i tolerancją. To miało być coś w rodzaju Taize. Nawet jednego wieczoru mieliśmy śpiewy Taize ale różniły się melodią od tych z Taize :) Była obecna młodzież z dwóch stanów Kerali i Karnataki oraz wolontariusze od Don Bosco. W sumie było nas 58 osób. Nie wszyscy byli katolikami. Jedna dziewczyna była muzułmanką i około 20 osób było hinduistami. Wszyscy byli związani z Salezjanami albo przez parafię, z której pochodzą albo przez szkołę, do której uczęszczają. Wolontariusze byli z Polski (2), Z USA(5), z GB(2). To było dziwne, ale ja z Jowitą częściej rozmawiałyśmy z Hindusami niż z innymi wolontariuszami. Najprawdopodobniej dlatego, że bardziej odpowiadał mi temperament Hindusów, niż flegmatycznych Brytyjczyków. Co do Amerykanów, to było ich dużo i trzymali się w swoim gronie, najczęściej rozmawiałam z Peterem. Nie czułam się na siłach, żeby z nimi rozmawiać, bo wstydziłam się, że ich nie rozumiem. Bardziej rozumiem angielski w wykonaniu Hindusów :)
Na Cul-exie było to, czego mi brakowało: rozmowa, zwiedzanie, odpoczynek od dzieci z Prakashpalaya i poznawanie nowych ludzi. Były wspólne zabawy i nawet tańce i ognisko niestety bez kiełbasek (przywiozłam ze sobą swoje zdjęcia, na jednym zdjęciu widać jak pieczemy kiełbaski nad ogniskiem, na 45 dziewczyn z boardingu tylko jedna wiedziała co to są kiełbaski :) ) ale za to z przebraniami. Na głowie miałam czołówkę a do czołówki przyczepione liście.
Pierwszego dnia na Culex się poznawaliśmy. Każda grupa musiała opowiedzieć albo pokazać coś związanego ze swoim państwem albo stanem, z którego pochodzi. Ja z Jowitą przygotowałyśmy flagę, trochę o Polsce powiedziałyśmy, coś o symbolach narodowych, o ludziach w Polsce i zaśpiewałyśmy kolędę „Z narodzenia Pana” oraz ukraińską piosenkę „Pidmanula”, którą obydwie lubimy. Nikt się nie domyślił, że to nie po polsku :) a wszystkim się podobała.
Z Ernakulam do starej części miasta pojechaliśmy szalonym autobusem, w którym zmieściło się 58 osób wraz z księżmi. Było tłoczno i wesoło jak w autobusach na spotkaniach taize. Hindusi śpiewali całą drogę, niektórzy nawet tańczyli w tym zatłoczonym autobusie. Ja z Jowitą siedziałam na końcu między hindusami i śpiewałam polskie piosenki. Dla nich to nowe doświadczenie, bo przeważnie dziewczyny i chłopcy siadają oddzielnie. Zwiedziłyśmy back waters, czyli rozlewiska Kerali siedząc na dużej dwupoziomowej łódce. Tubylcy mało przejmowali się widokami, które amerykankom przypominały San Francisco a mi nic nie przypominały, bo pierwszy raz widziałam coś takiego. Nowsza część miasta wygląda imponująco przez duże budynki, które stoją bardzo blisko brzegu. To są apartamenty dla nowobogackich oraz budynki z przeznaczeniem na biura jakichś firm. Hindusi tańczyli na łódce do upadłego. Oczywiście w dwóch oddzielnych grupach: chłopcy oddzielnie i dziewczyny oddzielnie. Jeśli ktoś się spoci pod pachami, to nie ma wstydu, bo prawie każdy jest upocony po same łokcie po takim szalonym tańcu. Nie lubię oglądać filmów hinduskich i patrzeć jak tańczą za to odkryłam, że wielką przyjemność sprawia mi taniec razem z nimi. Dopłynęliśmy z Ernakulam do starej części miasta Kochi, gdzie były stare budynki Żydowskie i synagoga, w której do tej pory odprawiają się modlitwy w każdą sobotę. W Kochi mieszka jeszcze kilka rodzin żydowskich. Podłoga w synagodze jest cała wyłożona kafelkami a każdy z nich wygląda trochę inaczej. Nie można tam robić zdjęć, ale można usiąść i odpocząć. Przed wejściem trzeba zdjąć buty i jeśli ktoś jest niestosownie ubrany to nie wejdzie do środka. Po obu stronach drogi prowadzącej do synagogi jest pełno sklepów i sklepików z pamiątkami. Każdy sprzedawca zagaduje i zaprasza do środka. Nie miałyśmy z Jowitą pieniędzy a zresztą powiedziano nam, że tutaj jest bardzo drogo, więc nie kupiłyśmy nic i jakoś udało nam się uwolnić ze szponów sprzedawców. Wystarczy 20 lub 30 minut, żeby obejrzeć synagogę. Nie pamiętam ile kosztował bilet, bo płacili za nas salezjanie. Po synagodze przyszedł czas, żeby zobaczyć chińskie sieci na ryby. Nad brzegiem stoi konstrukcja z długich drewnianych bali, na której zamocowane są sieci. Co jakiś czas rybacy zanurzają sieci w wodzie na 10 minut i potem to wyciągają. Można wejść na taką konstrukcję o obejrzeć całą tą operację z bliska. Na brzegu siedzą ludzie i sprzedają to, co udało im się wyłowić. Z zakupioną rybą można iść do restauracji, żeby ją przygotowali. Oprócz różnych ryb mają kraby i homary. Jak w każdym turystycznym miejscu, tak samo i tu, od razu pojawiają się obnośni sprzedawcy. Sprzedają malowidła na dużych liściach, baloniki, orzeszki ziemne, przyprawy, wachlarze z pawich piór, fujarki i wszystkie cuda Indii. Udawało mi się ich łatwo zniechęcić mówiąc, że po pierwsze nie mam pieniędzy a po drugie marnują ze mną czas, bo i tak nic nie kupię i lepiej żeby poszukali innego białego turysty, który będzie bardziej zainteresowany.
Mieliśmy jakieś dwie godziny wolnego, więc Jos, Abraham i jeszcze jedna pani poszli ze mną i z Jowitą oraz Peterem na kawę i do bankomatu. Wypłaciłam wreszcie pieniądze nie musząc pokazywać paszportu i wypełniać jakichś formularzy, co ma miejsce w każdym kantorze.
Potem pojechaliśmy zwiedzić kościół, na który mówią bazylika. Jest ona słynna z cudu, jaki miał miejsce za pośrednictwem Matki Boskiej. Kobieta z dzieckiem wpadła do wody i spędziła pod tą wodą jakiś czas, nie utopiła się, bo wokół niej i dziecka był duży pęcherz powietrza w kształcie kuli. Rybacy z księdzem i z obrazem MB na łódce wyłowili ją za pomocą sieci. Obraz czczony w tej bazylice jest cudowny. Podczas odpustów przyjeżdżają do tego miejsca ludzie z całych południowych Indii. W gronie czcicieli MB są też hinduiści, którym MB nie szczędzi łask. Znana jest legenda, która mówi, że rybacy biorący ze sobą na połów obrazek z Matką Boską i modlący się do niej będą mieli udany połów. Przed bazyliką pod małym daszkiem jest kilka figur różnych Matek Boskich z całego świata. Jeśli chcesz wyprosić jakąś łaskę nie wystarczy pomodlić się przed figurami. Tu jest taka tradycja, że trzeba też odprawić jakąś służbę dla Matki Boskiej. Więc bierze się miotłę i modląc się po cichu zamiata się chodnik przyklękając przed każdą Matką Boską. Jest ich chyba 6 albo 8. Po zwiedzeniu bazyliki mieliśmy wspólną kolację w budynku przypominającym remizę strażacką. Siedząc na podłodze jadłyśmy prawą ręką ryż z kurczakiem biriyani, który wcześniej był zawinięty w pergamin i gazetę oraz obwinięty gumką, żeby się nie zgniótł. Jedzenie rękami coraz lepiej mi wychodzi. Tu nie było sztućców i musiałam stanąć na wysokości zadania.
Ostatniego dnia mieliśmy mieć spotkanie tylko do 15.00. Na początku robiliśmy wspólny rysunek na prezent dziękując za gościnę w rodzinach. Pierwszego dnia niektóre rodziny zaprosiły nas do siebie. Trafiłyśmy z Jowitą i z 3 chłopcami z Sułtan Bhathery (miasto w Kerali) do domu, który nazywał się Jeruzalem. Mieszkali tam tata, mama i dorastający syn. Poczęstowali nas tapioką z pikantną cebulką oraz dostałyśmy wściekle słodkie i wściekle twarde kulki zrobione z kokosów. Popijałyśmy to wszystko gorącą bardzo słodką herbatą z mlekiem. Potem oglądaliśmy zdjęcia rodziny. W Jeruzalem mają taką tradycję, że każdego roku w dzień rocznicy ślubu rodzice robią sobie wspólne zdjęcie i wklejają do albumu. Zdjęć do oglądania było sporo i było bardzo sympatycznie. Rodzina ta należy do wspólnoty współpracowników salezjańskich a ich syn gra w reprezentacji siatkówki w lokalnej drużynie. Abraham, który obchodził swoje 23 urodziny 30 grudnia powiedział mi, że jestem podobna do Marii Curie Skłodowskiej. He He He He He. Osłabłam. Powiedzcie mi do kogo ja jestem jeszcze podobna? Raz mi mówią, że do papieża innym razzem, że do Marii Curie. Czy papież JPII jest podobny do Marii Curie? He He He He. To jest coraz zabawniejsze.
Abraham miał urodziny. Był dla niego tort. Pokroił go i rozdawał wszystkim. Przy tej okazji jego koledzy smarowali mu twarz kremem z ciasta. Potem na korytarzu była wojna tortowa, mówili, że to ich tradycja. Poszłam porobić im zdjęcia i sama zostałam usmarowana tłustym kremem :) Jowita też oberwała :) Po obiedzie był Cultural Exchange. Czyli pokazy tańców, piosenki i inne występy każdej z grup. Ja z Jowitą zaśpiewałyśmy piosenkę o Zorro z pokazywaniem. Znów im się podobało :) Im się chyba wszystko podoba albo nie mówią że im się nie podoba. Potem wszyscy rozjechali się do domów. Ja z Jowitą zostałam jeszcze w Kochin. Ochroniarz zaprowadził nas do kawiarni na cappuccino i do bankomatu city banku oraz zakupił nam jedzenie na kolację, bo w domu Don Bosco kucharz miał wolne. Wróciłyśmy na nocleg do Vathutali i nie wiedziałyśmy, co robić, bo to był nowy rok a nikogo nie było w pobliżu. Wydawało się nam, że zostałyśmy w domu tylko my. Byłyśmy w kaplicy, potem poszłam do kuchni ugotować kisiel. Udało się z małym problemem. W kuchni spotkałam szczura. Wyjadał resztki z garnków. Poprzedniego dnia na placu za domem widziałam jak wrony zjadają zabitego szczura. Na szczęście kisielek się udał i uczciłyśmy nim przyjście Nowego Roku spędzając sylwestra pod moskitierą :) To jeden z tych Sylwestrów, którego się nigdy nie zapomni :)
Następnego dnia powiedziano nam, że była uroczysta msza o północy, ale niestety powiedziano nam za późno. Szkoda, to mogło być ciekawe :) Wyjechałyśmy z Kochi z samego rana. Podróż znów trwała około 13 godzin i w nocy musiałyśmy brać rikszę żeby dojechać w Mysore do Seminarium Don Bosco. W Mysore nocą było bardzo tłoczno, tutaj bardziej świętowali Nowy Rok niż w Kerali. Dotarłyśmy do Domu DB i przeszłyśmy przez bramę nie dzwoniąc do księży. I to był błąd, bo zaatakowały nas psy. Myślałam, że padnę trupem. Podchodziły do nas pomału warcząc i wąchając. Przytulając się z Jowitą z bijącym sercem i trzęsącymi kolanami zadzwoniłam do ks. Thomasa żeby po nas wyszedł. Psy nic nam nie zrobiły. Ksiądz zdziwił się, że skoro brama była zamknięta to jak udało nam się przejść. Próbowałam żartować, że Polskie dziewczyny są bardzo sprytne. Tym razem spryt się nie opłacił. Następnego dnia planowałyśmy zobaczyć pałac w Mysore, ale nie starczyło nam czasu. Mysore Palace obejrzymy następnym razem :)

sobota, 15 stycznia 2011

Cul-ex

Cul-ex Cochin Vaduthala 2009 (część 1)


Po świętach BN byłyśmy zaproszone na spotkanie młodzieży związanej z Salezjanami do Cochin w Kerali. Uczestniczyło w nim 58 osób z dwóch stanów Indii: z Kerali i Karnataki oraz wolontariusze: 5 osób z USA, dwie z GB i ja z Jowitą z Polski. Podróż do Cochin odbyłyśmy same. Możemy powiedzieć, że chrzest bojowy w indyjskich autobusach mamy za sobą. Podróż tam i powrotem trwała razem 3 dni. Wyjechałyśmy pospieszane przez ks. Jose’a z Prakashpalaya 27 grudnia z ulgą i z chęcią doświadczenia przygody. Przygód było bardzo dużo. Wcześniej Father J. wytłumaczył nam jak dostać się do Niższego Seminarium Duchownego w Mysore. Tam miałyśmy nocować, żeby następnego dnia z samego rana jechać do Cochin. Autobus z Prakashpalaya do Kollegal Taluk był zaraz po obiedzie. Na przystanku tym razem nie było kóz, ale starsze kobiety z dziećmi. Jedno z nich podeszło do nas z wyciągniętą ręką i stało przez jakieś 15 minut, mówiąc coś pod nosem. Jeden chłopiec z naszego internatu jechał razem z nami do Kollegal i nawet on nie rozumiał, co ten mały mówi. Było bardzo ciepło. Wzięłam ze sobą niewielki plecak i moją ulubioną ukraińską sumkę. W środku była moskitiera, prześcieradło, koc, ubrania na kilka dni i woda. Pieniądze i dokumenty miałam w specjalnej saszetce ukrytej pod bluzką. Autobus się spóźnił i jak podjechał to wydawało mi się, że jest zatłoczony. Dopiero jak wsiadłam okazało się, że może być zatłoczony jeszcze bardziej. Stałyśmy z Jowitą w przejściu. Pan po mojej prawej stronie puszczał radio z telefonu z muzyką indyjską. I zagadywał nas, czy jadłyśmy obiad. :) W Indiach w taki sposób pozdrawia się napotkanych ludzi. Żartowałam z nim, że zjadłam na obiad 5 bananów, na śniadanie były 3 banany i że to wystarczy. Podróż do Kollegal trwa około godziny a jest to tylko 25 kilometrów. Jeśli ludzie nie mieszczą się w środku autobusu to wsiadają na dach. Tam są siedzenia. Nie widziałam, żeby jakaś kobieta tam siedziała. Generalnie do autobusu wsiada się w biegu i w biegu się z niego wysiada. Na jeden autobus przypada jeden kierowca i jeden konduktor. Konduktor kontroluje ile osób wsiadło oraz daje sygnał gwizdkiem kierowcy żeby ruszał albo zatrzymał się na przystanku. Dobrze, że wzięłam plecak i torbę, łatwiej jest tak podróżować. Duży plecak zajmuje dużo miejsca a mniejsze torby i plecaki można położyć na półce nad siedzeniami. Podczas jazdy zdrętwiała mi noga i ręka, bo były podkurczone. Ten autobus wyjątkowo miał szyby :) Jechał z nami sir Nagendra, nauczyciel i opiekun z naszej szkoły i internatu. Bardzo chciał nam kupić chipsy :) ale się nie zgodziłam. Więc wysłał chłopca po banany i kupił nam litr wody. Zdarza się, że tubylcy kupują nam różne rzeczy. Może w taki sposób chcą okazać sympatię. Spieszyłyśmy się na autobus do Mysore, bo tam miałyśmy nocować, żeby następnego dnia rano wyjechać do Cochin, (Kochi, Ernakulam). Sir Nagendra znalazł odpowiedni autobus i wsiadłyśmy do niego. Tym razem miałyśmy gdzie siedzieć. To była nasza pierwsza dłuższa podróż. Podczas jazdy był puszczany film tak jak w autobusach Radex z Olsztyna do Warszawy :) ale podróż różniła się od tej w Polsce. Film był bardzo głośny. Już go raz oglądałam z dziećmi z internatu, pisałam o nim wcześniej, że jest to coś w rodzaju komedii i horroru w jednym. Mnie męczył. Wolałam obserwować, co się dzieje za oknem. A tam działo się. To, co widać przez szybę, jest lepsze od każdego filmu, który w życiu widziałam. Za oknem toczy się życie i to w szybkim tempie. Widać tylko jego skrawki, ale ich natłok powoduje bardzo pozytywne wrażenie. Co dokładnie widać przez to okno?
To jest mix sensacji, science fiction, kina familijnego, animal planet, dramatu, horroru, programu dla rolników, programu przyrodniczego i turystycznego.
Sensacja, horror, dramat, wyścigi samochodowe: Na drodze jest mnóstwo samochodów oraz innych pojazdów: motorów, furmanek ciągniętych przez jednego lub dwa woły. W mijanych miastach pojawiają się riksze z szalonymi kierowcami w środku. Rowerów jest niewiele. Na uwagę zasługują autobusy i ciężarówki. Mają z tyłu napisy: „Long Horn Please.” Nie wiedziałam, co to znaczy, ale po jakimś czasie można się domyśleć, że chodzi o to, żeby wymijając taki duży samochód długo naciskać klakson. To jest sygnał dla kierowcy, żeby ustąpił z drogi. I rzeczywiście klaksony słychać ciągle. Jazda w Indiach polega na wymijaniu. Nikt nie zwraca uwagi na światła mijania. Często ich po prostu nie ma i w tym wypadku klakson jest lepszym sygnalizatorem. Zdarza się, że na dwupasmowej drodze wymijają się 3 lub 4 pojazdy. To jest szaleństwo. Jeśli ktoś ma słabe nerwy niech lepiej siądzie gdzieś w środku autobusu, żeby nie musiał patrzeć na drogę ani na kierowcę. To jak on jedzie, z jaką prędkością i jak wymija inne pojazdy a przy tym ledwo uchodzi z życiem to jest horror. Patrząc na to można odjąć sobie kilka lat życia. Tu przy wymijaniu nie liczą się metry ani nawet centymetry. To są milimetry. Polscy kierowcy mieliby nie lada problem z jazdą taka indyjską drogą.
Science fiction: To, że nic się nikomu nie stało podczas jazdy to jest science fiction:)
Kino familijne: Wraz z nami autobusem podróżowały całe rodziny z dziećmi. Często były to bardzo małe dzieci. Rodzice nam je pokazywali i cieszyli się jak się do nich uśmiechałyśmy. Te autobusowe dzieci są wyjątkowe. Nie płaczą i śpią słodko jak dzieci :) Wyglądają na przywykłe do takiej szalonej jazdy. Siedzą u mamy albo u taty na kolanach. Podczas jazdy z Mysore do Kollegal główka jednego dziecka opierała się o mój brzuch. Jeśli nie ma miejsca, żeby rodzice usiedli, wtedy dziecko bierze na kolana osoba, która siedzi obok albo jest trzymane całą drogę na rękach. Jeśli jest miejsce to rodzic z dzieckiem siada na podłogę i tuli malucha w ramionach. Nie ma zwyczaju ustępowania komukolwiek miejsca nawet, jeśli jest to kobieta z małym dzieckiem. Nikt się nad nią nie zlituje, nawet młode dziewczyny, które siedzą z książką w ręku i próbują ją czytać, co według mnie graniczy z cudem ze względu na literki podskakujące na każdym wyboju. Nawet one nie ustąpią miejsca w autobusie. Siedzisz? To siedź jak ci dobrze. Co cię obchodzą inni?
Dzieciom nie przeszkadza hałas klaksonów ani to, że autobus nie ma amortyzatorów, nie ma szyb w oknach, są przeciągi, kurzy się strasznie i podskakuje na każdej wyrwie w drodze. Na drodze jest system progów zwalniających. Mi i Jowicie podobało się podskakiwanie. Osoby siedzące z tyłu autobusu bardziej to odczuwają. Raz jechałyśmy z tyłu i na każdym progu zwalniającym był jump i wybuch naszego śmiechu. Pasażerowie, głownie mężczyźni oglądali się na nas za każdym razem, jak się śmiałyśmy :)
Starsze dzieci często podróżują same. Ciągną ze sobą wypchane torby, pewnie wracają do domu albo jadą do szkoły z boardingiem. One też śpią podczas jazdy.
Animal planet i film podróżniczy, turystyczny: Po drodze z Mysore do Kochin krajobraz jest bardzo różnorodny. Najpierw są równiny, bagna (nie wiem czemu ale tam można wyczuć nieprzyjemny zapach padliny), pola uprawne, wioski i miasteczka pełne przydrożnych sklepów w których pełno jest świecidełek, pozłacanych naczyń, wyszywanych cekinami tkanin oraz wyczuwa się zapach przypraw używanych w przydrożnych jadłodajniach. Mijając małe pagórki widoczne w oddali wjeżdża się w las. Po lesie są wysokie góry, tam uprawia się kauczuk i rośnie wiele palm kokosowych. Widoki są przecudne. W lesie za dnia widziałam jednego dzikiego słonia jak jechałyśmy do Kochin i 3 słonie nocą w drodze powrotnej (jeden z nich był bardzo malutki). Przez okno autobusu podczas kilkunastogodzinnej podróży można zaobserwować niezliczoną liczbę małp. Cieszę się, że wreszcie widzę małpy na wolności. W Afryce byłam 3 miesiące i nie spotkałam ani jednej :) W Indiach jest ich więcej.
Program dla rolników: Teraz jest czas zbiorów. Indyjska zima to polski sierpień. Z tego, co widziałam to przeważnie zbierają ryż. Pracują ręcznie. Wycinają wielkie połacie trawy ryżowej ręcznie. Mają sierpy w rękach. Wiążą ryż w małe snopki i ustawiają do wyschnięcia. Gdy wyschnie to sprowadzają na pole maszynę do młócenia i młócą na polu. Wymłócone ziarno wysypują na wcześniej przygotowane płachty a słomę, która została zwożą do domu. Z wymłóconego ziarna usypuje się wielkie hałdy, które są pilnowane przez właścicieli. Nie ma hałdy bez pilnującego. Następnie ziarno jest pakowane w worki i przywożone do domu albo sprzedawane na miejscu. Na polu pracują w większości dorośli, zarówno kobiety jak i mężczyźni. Mężczyzn jest więcej. W Indiach ogólnie jest więcej mężczyzn. Gdy ma się urodzić dziewczynka to jest problem, bo trzeba ją będzie wyposażyć i wyedukować, ale rodzina nie będzie miała z niej pożytku, wyda się ją za mąż. Im wcześniej tym lepiej, bo problem będzie z głowy.
Patrząc przez okno widziałam tylko dwa kombajny. Były dużo mniejsze od tych w Polsce. Ci, którzy nie mają ani kombajnów ani maszyny do młócenia zanoszą swoje małe snopki na szosę, po której jeżdżą samochody. Gdy się ziarno wymłóci, wtedy zbierają słomę i zamiatają ziarno, potem je ręcznie przesiewają na poboczu, najlepiej pod jakimś drzewem, używając do tego tac plecionych z liścia palmowego. Na drodze, przez ten powszechny proceder, tworzą się małe korki. Ale kierowcy są do tego przyzwyczajeni. Nie zauważyłam, żeby się złościli.

Po dotarciu do Mysore znalazłyśmy miejski autobus na gigantycznej pętli. Nie było łatwo, bo tych autobusów było kilkaset. Z centrum Mysore mijając olbrzymi Mysore Palace dotarłyśmy do Sreerampura. Jest to dzielnica, przedmieścia Mysore, gdzie mieści się w lesie palmowym Niższe Seminarium Duchowne Salezjanów. Dotarłyśmy bez większych problemów kierując się wskazówkami ks. Jose’a. Weszłyśmy do środka i zdawało się, że nikogo tam nie ma. Pierwszym człowiekiem, którego spotkałyśmy był kleryk pochodzący z naszej wioski. Kilka dni wcześniej się poznaliśmy w drodze powrotnej z kościoła. Powiedział, że od kwietnia zaczyna praktykę w naszym internacie. To on będzie opiekował się chłopcami i obejmie posadę brata Marii Antoniego. Pokierował nas do Jadalni. Tam księża mieli 5(fajf) o’clock(ową) herbatę. Przywitałam się z nimi, zaproponowali żebyśmy się przysiadły ale tu jest tki zwyczaj, że po podróży należy się wykąpać więc poprosiłam o pokój. Dostałyśmy pokój na górze. Po kąpieli polegającej na polewaniu się wodą z wiadra zeszłyśmy na dół. Księża częstowali nas herbatą z mlekiem okrągłymi kulkami: słodyczami z mleka w proszku z masłem gee. Potem mieli mszę a po mszy kolację. Nie było kucharza i kolacja była przywieziona z Ernakulam, bo tego dnia jakiś ksiądz przyjechał stamtąd w odwiedziny. Tak ostrego jedzenia jeszcze tu nie jadłam. Mają w Indiach zabawny zwyczaj. Jeśli kogoś piecze w buzi po jedzeniu to syczy tak jakby wziął do buzi gorącego ziemniaka i chciał go ostudzić. Śmieszy mnie to syczenie przy stole. Następnego dnia miała być msza o 6.00 i po śniadaniu miałyśmy być odwiezione na państwowy dworzec autobusowy. Msza była o 6.00 a śniadanie o 8.30 bo nie było kucharza, więc czekałyśmy spakowane, zwarte i gotowe. Około 9.30 dojechałyśmy na dworzec. Zawiózł nas tam kierowca, który wcześniej przykładał do spuchniętego wymienia krowy lód na podwórku przed seminarium. Pokazał nam stanowisko z którego odjeżdżają autobusy do Kochin i zostawił nas na pastwę losu. Dopytywałam się pana siedzącego przy biurku na stanowisku o autobus do Kochin. Powiedział że jest jeden o 17.30. na to ja, że skoro tak to może jest jakiś autobus z przesiadką. Powiedział, że bus do Trissur odjeżdża o 10.15. Jowicie powiedział coś zupełnie innego. Spokojnie czekałyśmy na stanowisku, bo były tam siedzenia. Na horyzoncie pojawiła się jakaś siostra zakonna. Zdecydowałam że podejdę do niej i poproszę o pomoc. Ładnie się przedstawiłam i powiedziałam o co chodzi. Siostra znalazła autobus, który odjeżdżał o 10.15 nie do Trissur a do Callicut, skąd jest pełno autobusów do Kochin. Wsiadłyśmy do niego, pomodliłyśmy się o dobrą drogę i zaczęło się podskakiwanie :) bo wolne siedzenia były tylko z tyłu. Podróż do Kochin trwała 13 godzin. Około 23.00 dojechałyśmy na miejsce. Miałam zadzwonić do ks. Binu ale rozładowała mi się komórka. Dworzec był czynny. Podeszłam do pierwszego stoiska z gazetami i poprosiłam o możliwość podładowania baterii. Przeważnie tak robię w Polsce jak mam problem z telefonem. Tym razem też się udało. Zadzwoniłam do ks Binu. Powiedział, że mam wziąć autorikszę z dworca do vaduthali, gdzie jest dom Salezjanów. Targowałam się z kierowcą jak zwykle zresztą. Utargowałam 10 rupi :) kierowca pytał się jakie słowa znamy w malayalam. Ucieszył się, że znamy kilka, powiedział, że za 5 minut riksze zaczynają strajk i że miałyśmy szczęście. Podskakując dojechałyśmy całe i zdrowe do domu salezjanów.


to pierwsza część opowiadania. Nie mam czasu na pisanie więcej. Czekajcie

wtorek, 4 stycznia 2011








Dziś jest Wigilia Bożego Narodzenia. Przygotowania do święta idą pełną parą. Ja właśnie zrobiłam pranie i wywiesiłam na dachu. Nie zdziwiłam się bardzo spotykając tam małpę. Żeby wejść na nasz dach musiała przejść po kablu telefonicznym rozciągniętym pomiędzy szkołą a naszym domem. Gdy podeszłam bliżej, żeby jej się przyjrzeć wisiała nad rzeczką w połowie drogi powrotnej na swoje drzewo. Szła po kablu jak cyrkowiec po linie, gdy traciła równowagę to zwisała z kabla, wreszcie zeskoczyła na drzewo. Czytałam, że nie można małpie patrzeć w oczy, bo może zaatakować, pogryźć i podrapać. Nie miałam dziś okazji sprawdzić czy to prawda. :)
Dzieci z naszego domu ćwiczą pieśni na pasterkę. Śpiewają tak głośno, że dziwię się, że nie zdarły sobie gardeł. Do rytmu przygrywa im brat Maria Anthony na keyboardzie i jeden chłopiec na bębnach. Dziś jest wyjątkowy dzień. Nikt się nie uczy, nikt nie idzie do szkoły. Niektóre dzieci wyjechały już do swoich domów, by spędzić święta z rodziną. Zostały tylko dzieci innych wyznań: muzułmanie i hinduiści. Oni tutaj będą świętować Wigilię Bożego Narodzenia. Pasterka ma być wieczorem o 22.00 i jak każda msza będzie obowiązkowa dla dzieci bez względu na wyznanie. Trzeba się będzie ciepło ubrać, bo wieczorem robi się chłodno. Nie wzięłam żadnej kurtki. Mam jeden sweter i jedną bluzę, więc gdy będzie naprawdę zimno wezmę ze sobą koc i owinę się nim. Tutaj, jeśli jest komuś zimno to zakłada na siebie to, co ma. Dziewczyny mają babcine swetry w kwiaty i chusty, którymi się opatulają jak całunem. Natomiast chłopcy zakładają bluzy, cienkie kurtki i koce, więc nie powinnam wzbudzać niczyjego zainteresowania. W Indiach nie obchodzi się świątecznie Wigilii. Nie ma kolacji wigilijnej, a prezenty w naszym internacie rozdawali wczoraj.
Wczoraj rano była uroczystość w szkole z okazji Bożego Narodzenia. Wyjątkowo nie było apelu przed lekcjami. Uczniowie przyszli do szkoły w odświętnych strojach. Tydzień wcześniej zaczęli przygotowania i próby występów. Mieli przebrania i malowali się. Przedstawienia polegały przeważnie na śpiewaniu kolęd i tańcu. Były też jasełka z Matką Boską, św. Józefem, dzieciątkiem (lalka), królami i pasterzami. Najwięcej występowało aniołków. W jasełkach nikt nie wypowiadał żadnego słowa. Jeden z nauczycieli grał na keyboardzie jakąś skoczną melodię a dzieci przedstawiały poszczególne sceny. Dziewczyny wystrojone w kolorowe sari i błyszczące churidary z wymalowanymi ustami i rumieńcami na twarzy wykonywały tańce. Każdy gest w takim tańcu coś oznaczał, ale ja nie wiem co. Przyglądałam się tylko i podziwiałam. Wyszło im naprawdę dobrze. Dużo lepiej niż tańce z filmów Bollywoodu. Występy uświetniła obecność kilku małp, które skakały po drzewach i wyrywały sobie z rąk torebki foliowe przy płocie otaczającym szkołę. Na koniec przedstawienia na plac wkroczył Mikołaj. Tańczył, wymachiwał laską, do której były przywiązane balony i rozrzucał cukierki. Możecie sobie wyobrazić, jakie poruszenie wywołał wśród przedszkolaków i pierwszych klas podstawówki. Zerwały się z miejsc i chciały biec do Mikołaja. Nauczycielki musiały interweniować. Mikołaj życzył wszystkim Happy Christmas i przedstawienie się skończyło. Razem z Jowitą pożegnałyśmy się z nauczycielami życząc im Wesołych Świąt i musiałyśmy biec do domu, bo trzeba było pakować prezenty dla nauczycieli i dzieci. Prezentów było 160 a my miałyśmy kolorowe foliowe torebki i zszywacz żeby to wszystko ładnie zapakować. Nauczyciele dostali to samo, co dzieci: koszula i spodnie dla chłopców a churidar dla dziewczyn, wszystko w takim samym rozmiarze.
Wieczorem była uroczystość bożonarodzeniowa przed naszym domem. Szopka była udekorowana świecącymi lampkami a obok stała choinka przyozdobiona kartami świątecznymi. Nasi chłopcy i dziewczyny przygotowali program. Było dużo śmiechu, szkoda, że nie rozumiałam, co mówią, bo wszystko było w języku kannada. Znów tylko mogłam podziwiać stroje, tańce i śpiewy. Podczas występów chłopcy siedzieli po lewej stronie a dziewczyny po prawej stronie placu. Tu wszystko dzieje się z podziałem na płeć. My też miałyśmy śpiewać i tańczyć. Z tańca jakoś się wykręciłam. Lesa pokelela do Bożego narodzenia nie pasuje a Poloneza we dwie z Jowitą nie pokażemy. :) Powiedziałam, ze u nas na Boże Narodzenie nikt nie tańczy tylko śpiewamy kolędy. Miałam zaśpiewać sama, bo Jowicie wysiadło gardło przez przyśpiewki, które z okazji urodzin Bali-kucharki miała okazję wykonywać. Nie zaśpiewałam, bo mnie brat Maria nie uwzględnił w programie, który i tak był długi. Na koniec tego przedstawienia ks. Jon (ekonom) rozdał dzieciom prezenty. My też dostałyśmy. Myślałam, że to churidar, ale po rozpakowaniu okazało się, że to sari. Moje sari jest ciemno pomarańczowe w kwiaty, Jowita dostała ciemnozielone sari też w kwiaty. Nie lubię niczego w kwiaty, w grochy i w kratkę a tu masz babo placek. Następnego dnia miałyśmy się w to ubrać. Nie było w komplecie bluzek i trzeba byłoby je uszyć z kawałka materiału. Chciałam żeby zrobili mi długą bluzkę a nie krótką coli do tego sari. Baggia powiedziała, że do sari są tylko krótkie bluzki, więc powiedziałam, ze tego nie ubiorę. Nikt nie będzie podziwiał mojego białego brzucha. Padre Jose powiedział, że mogę sobie zabrać to sari do Polski jako dekoracje. Zastanawiam się, co ja tym udekoruję? Kto chce sari niech się do mnie zgłosi.

Pasterka na boso w Las Vegas

Dziwnie ubrane: Jowita w salwar kameez , sweter i dupattę (chustę) a ja w salwar kameez, bluzę z kapturem i koc masajski, który służy mi zamiast śpiwora, z czołówką na czole, wyszłyśmy z ks. Jonem z naszego domu. Było ciemno, godzina 22.00 ale kościół był widoczny z daleka, oświetlony milionem kolorowych, migających lampek. Jednym słowem Las Vegas. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. W środku w kościele wcale nie było inaczej. Wiedziałam, że Indusi lubią świecidełka, ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałam, ze aż tak bardzo. W kościele na ołtarzu wisi krzyż, świecące lampki wiszą wokół niego i hipnotyzują mnie fosforyzującą zielenią. Sufit jest ozdobiony foliowymi, świecącymi dekoracjami i lampkami, z niego zwisają łańcuchy a na ich końcach przyczepione są balony. Mała szopka, która wcześniej stała między jadalnią a naszym pokojem stoi teraz przed ołtarzem i jest ozdobiona lampkami. Na zewnątrz droga wiodąca do kościoła, przy której po dwóch stronach stoją niewysokie drzewa też jest pełna lampek. Duża szopka przed kościołem, w której nie wiem, czemu są dwa dzieciątka Jezus też cała świeci. Jedno dzieciątko leży między klęczącymi figurami Maryi i Józefa a drugie stoi bliżej i jest przykryte małym białym prześcieradłem. Kobiety przynoszą dzieciątku wieńce z kwiatów i kładą dookoła niego. Tradycja nakazuje dotknąć dzieciątka a potem pocałować koniuszki palców, którymi się go dotknęło.
Tak jak się spodziewałam ludzie na mszę przyszli opatuleni w to, co mają. Niektórzy mieli wełniane szale, niektórzy chusty a niektórzy po prostu ręczniki zawieszone na ramiona i głowę. Tutaj mężczyźni nie zdejmują nakrycia głowy będąc w kościele. Mężczyźni ubrani w spodnie i koszule mieli zawiązane na głowach cos w rodzaju turbanów. Kobiety głównie przyszły ubrane w sari, włosy zaplecione w długie warkocze miały udekorowane pachnącymi świeżymi kwiatami jaśminu i miały na sobie dużo złotej biżuterii: pierścionki, naszyjniki, kolczyki, do których były przytroczone złote łańcuszki i zaplątane dookoła ucha, brzęczące bransoletki na nogach. Niektóre kobiety miały po dwie pary kolczyków sporych rozmiarów w kształcie dzwonków. Kobiety przyszły z małymi dziećmi na rękach. Maluchy ubrane jak na 10 stopniowy mróz, ale na boso pozasypiały w kościele leżąc wprost na podłodze. Nawet maleńkie dzieci mają już złote kolczyki, bransoletki i łańcuszki na szyję i na nogi. Dla dekoracji maluje im się oczy na czarno, oraz czarne kropki, jedną między oczami a drugą na policzku (zapomniałam, na którym).
Sama Pasterka trwała około dwóch godzin. Była utrzymana w stylu dyskotekowym, bo oprócz dyskotekowych dekoracji była też muzyka disco. Brat Maria Anthony grał na keyboardzie i rytm był tak porywający, że z Jowitą powstrzymywałyśmy się, żeby nie zacząć tańczyć. Tu nie tańczy się przy muzyce disco, tutaj przy niej odprawia się Mszę świętą. Komunię świętą przyjmuje się tu zawsze pod dwoma postaciami. Ksiądz podaje Pana Jezusa każdemu do buzi. W mieście jest inaczej. Niektórzy biorą komunikant do ręki a potem spożywają.
W Indiach jest taka tradycja, że w czasie świąt Bożego Narodzenia znajomi i krewni obdarowują się ciastem. Może być kupione albo zrobione w domu. Smakuje jak piernik z bakaliami. Przez ostatni tydzień miałyśmy okazję próbować różnych ciast. Nasze są smaczniejsze. Po pasterce kościelny częstował wszystkich wiernych ciastem i kawą z mlekiem :) Podczas konsumpcji wszyscy życzyli sobie nawzajem Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku. Czułam rodzinną atmosferę. Podobnie jak u nas dzielimy się opłatkiem, tutaj dzielą się ciastem :)
To było jak sen. Podchodzili do nas zupełnie obcy ludzie i życzyli wesołych świąt w języku, którego nie znam. Wiele dzieci i młodych ludzi wróciło na święta do domu ze szkoły, kościół był pełen nowych twarzy. Dzieci też było bardzo dużo i one dzieliły się z nami ciastem.
Następnego dnia msza była bardzo rano, trudno było mi na nią wstać. W przeciwieństwie do Polski w Indiach uroczystym świątecznym posiłkiem jest obiad 25 grudnia, czyli w Boże Narodzenie. Wówczas jest serwowany kurczak biriyani. Nie mają kolacji wigilijnej i nie poszczą tutaj na dzień przed Bożym Narodzeniem. To tylko polska tradycja. Na obiedzie nie było uroczyście. Brakowało białego obrusa, sianka pod obrusem, świeczek, wspólnej modlitwy i czytania Pisma Świętego, nie było choinki ani nawet świątecznego stroika. Wcześniej podzieliłyśmy się z Jowitą opłatkiem w naszym pokoju, żeby nie wzbudzać sensacji, że się całujemy w policzek a potem przełamałyśmy się opłatkiem z księżmi i bratem obecnymi na posiłku. Obiad różnił się od zwykłego obiadu tym, że był kurczak. Przez kilka kolejnych dni też był serwowany kurczak. Z Jowitą byłyśmy trochę przygnębione, bo te święta były mało uroczyste. Na kolację było ciasto i z tej okazji na prośbę ks. Jose’a zaśpiewałam kolędę „Z narodzenia Pana”. Przy krojeniu ciasta wszyscy biją brawo tak jak w Polsce przy zdmuchiwaniu świeczek na urodzinach.
Z całych świąt najbardziej podobała mi się Pasterka.

Dziś przyszedł z Polski list z życzeniami dla nas na święta i z opłatkiem. Bardzo się ucieszyłyśmy :) Jeśli chcecie mi coś przysłać, to mogą być dobre amerykańskie filmy, które można pokazać dzieciom.