piątek, 30 grudnia 2011

Polki w Indiach

W miejscowości Prakashapalaya, która obszarowo nie jest większa od przeciętnych wiosek w Polsce są aż 4 różne zgromadzenia zakonne. Zgromadzenie Sióstr Holly Cross (pod ich opieką są dzieci z dżungli, które normalnie nie mają szans na naukę, siostry prowadzą dla nich internat i posyłają do państwowej szkoły podstawowej w Prakshpalaya). Kolejnym jest zgromadzenie Księży Salezjanów, którzy mają parafię, prywatną szkołę podstawową, przedszkole, high school, PUC i 2 internaty. W jednym z internatów mieszkają siostry ze zgromadzenia Sióstr Misjonarek Maryi Wspomożycielki Wiernych i mają pod opieką nastoletnie dziewczyny. Ostatnim jest zgromadzenie założone przez polską urszulankę s. Reginę Woroniecką. Poniżej jest prezentacja przedstawiająca owoce jej pracy i poświęcenia.
S. Regina Woroniecka wyjechała do Indii w 1969 roku w celu pracy na rzecz trędowatych w ośrodku tworzonym w południowych Indiach przez ks. Adama Wiśniewskiego. Gdy przyjechała okazało się że ks. Wiśniewski przenosi swój ośrodek w inne miejsce. Nie wróciła do Polski, jak niektórzy współpracownicy ale zdecydowała zostać, gdyż poczuła powołanie, by stworzyć na tej ziemi wspólnotę mającą na celu edukację i katechizację biednych ludzi. Gromadziła dziewczęta, które nie miały szans dostać się do innego zgromadzenia, bo nie zdały egzaminu kończącego Pre University College (odpowiednik polskiej matury). Pierwszym domem był niewielki budynek we wsi Mariapura, który siostra rozbudowywała i powstał zakon Sathya Seva co w języku kannada znaczy Służba Prawdzie. Zgromadzenie rozrasta się w Indiach i poza ich granicami. W sąsiedniej wsi Prakashpalaya istnieje internat dla dziewcząt i kolejny dom. Obecnie zgromadzenie liczy ok. 140 sióstr zakonnych.
Matka Założycielka obecnie przebywa w domu sióstr Urszulanek w Poznaniu-Pokrzywnie, a bezpośrednią opiekę nad nią sprawuje jedna z pierwszych duchowych córek, która przyleciała w tym celu z Indii.

wtorek, 4 października 2011

Bombay => Goa


Zmęczone kobiety wracają do swoich domów.



Liście betelu są powszechnie dostępne. Te są pięknie udekorowane.


Najtrudniej było wyjechać z Bombaju. Nie dlatego, że nam się tam bardzo podobało i zżyłyśmy się z tym miastem, ale dlatego, że nie znalazł się nikt, kto udzieliłby nam rzetelnej informacji na temat autobusów do Goa. Pytałyśmy wszędzie, gdzie się dało, ale na nieszczęście wszyscy zapytani mieli interes w tym, byśmy nie znalazły państwowego dworca autobusowego, gdzie jak wiadomo, jest drożej niż u prywaciarzy ale konduktorzy nie mają prawa żądać więcej gotówki, niż widnieje na bilecie. Według danych z przewodnika cena nie powinna przekraczać 400 rupii. Po tarowaniu się z kilkoma kierowcami, odchodzeniu od nich i wracaniu udało nam się znaleźć najtańszą dostępną opcję, która cenowo dwukrotnie przekraczała nasze założenia. Zdecydowałyśmy się dopiero następnego dnia, bo wszelkie nasze poszukiwania spaliły na panewce. Zaczęłam nawet wątpić w to, że w Bombaju jest państwowy PKS :)
Dobrze, dobrze, ale wszystko po kolei. Zanim wyjechałyśmy z Bombaju miały miejsce pewne zdarzenia o których muszę wam opowiedzieć.
Trudno w to uwierzyć lecz najzabawniejszą przygodę przeżyłyśmy z Jowitą idąc do Bankomatu. Jowita mogła pobierać pieniądze bez dodatkowych opłat tylko z bankomatów jednego banku. W internecie były adresy i najbliższy bankomat znajdował się 18 km od Colaby, czyli dzielnicy, gdzie wynajmowałyśmy pokój. Łatwo się mówi, ale spróbuj znaleźć to na mapie, która nie jest szczegółowa. Poprzedniego dnia dowiedziałyśmy się jak autobusem dojechać do najbliższej stacji kolejki miejskiej. W miejskich autobusach w Bombaju rzadko spotyka się białych. Na twarzach tubylców zauważyłam znaki zapytania :) Wysiadłyśmy na Metro Bus Stand ale nie wiedziałyśmy jak dalej iść. Postanowiłyśmy pytać panów w średnim wieku. Pierwszy zapytany pan właśnie jechał w tamtą stronę. Utykał trochę na jedną nogę. Zaprowadził nas na stację, Pokazał gdzie jest peron, zaprowadził nas do kas biletowych i wsiadł do tego samego pociągu ale do innego przedziału. Zrozumiałam dopiero jak rozejrzałam się po moim przedziale: Siedziały tam same kobiety i przyglądały się nam podejrzliwie, bo rzadko kiedy obserwuje się białych jadących metrem. Wagon trochę przypominał warszawskie metro ale był szerszy i wyższy a co najciekawsze drzwi były otwarte na przestrzał przez cały czas jazdy mimo to pociąg wcale nie jechał wolno. Wśród pasażerek przeważały panie w wieku 30 lat i starsze. Były też handlarki obnoszące swoje plastikowe świecidełka i zawodzące coś piskliwym głosem. Nie wiedziałyśmy gdzie wysiąść. Nasz przewodnik mówił, ze wysiądzie na innej stacji a zresztą siedział w wagonie dla mężczyzn. Na szczęście w rogu wagonu wisiała tablica, na której wyświetlały się na zielono nazwy stacji. Z początku widziałam tylko hindi ale potem było też po angielsku. Uff. dojechałyśmy. Musiałam trzymać swoją kieckę, bo mi ją wiatr podwiewał. Co prawda sięgała kostek ale po pobycie na naszej wsi w Indiach źle mi było z tym, że ktoś może patrzeć na moją łydkę, nawet jeśli to były tylko kobiety...
Wysiadłyśmy i dałyśmy się ponieść tłumowi, który zaprowadził nas ... do bardzo biednej dzielnicy. Mamma mia, czy to oby na pewno tu jest ten bankomat??? Było już ciemno, bo nie spodziewałyśmy się tak długiej jazdy pociągiem i wyszłyśmy z domu ok. 15.30. W Indiach ok. 18.00 robi się już ciemno. Co robić? Zaczęłyśmy zatrzymywać riksze (w dzielnicy Colaba w Bombaju są tylko taksówki) ale albo kierowcy śpiewali nam kosmiczne sumy albo w ogóle nie chcieli się zatrzymywać. Wciąż szłyśmy za tłumem i nie dopytywałyśmy się o drogę, żeby nie alarmować nikomu, że się zgubiłyśmy. Po drodze mijałyśmy ślubny orszak. Panna młoda szła z panem młodym ubrana w czerwone, błyszczące sari a za nimi podążali śpiewający krewni. Po slamsach błądziłyśmy jakieś pół godziny. Nikt nas nie zaczepił. Jowita kupiła banany z biedniuśkiego straganu, na którym oprócz bananów były tylko niezidentyfikowane podwiędłe warzywa i granatowe winogrona. Z gąszczu wąskich uliczek i niskich, słabo oświetlonych domków dotarłyśmy do większej ulicy, równoległej do torowiska. Tam na niewielkim parkingu stały dwie autoriksze. Pierwszy kierowca zaśpiewał nam kosmiczną cenę, ale jeszcze nie byłyśmy aż tak zdetermionowane. Podeszłyśmy do drugiego kierowcy, który właśnie czyścił karoserię swojej żółtej autorikszy. Usłyszałyśmy: 50 rupii. No to jest cena, którą byłyśmy skłonne zapłacić. Kierowca ruszając splunął na chodnik. Odwrócił się do nas i spoglądając błędnym wzrokiem upewniał się co do adresu. Zęby miał zabarwione na czerwono. Żuł liście betelu. Podczas jazdy co jakiś czas pluł tak wprawnie, że nie opluł ani siebie, ani nas, ani swojej rikszy. Sok z liści betelu to bardzo mocny barwnik. W publicznych miejscach, jak przejścia podziemne, korytarze urzędów, czy zabytki często spotyka się napis: Nie pluć tutaj. Również nader często spotyka się na murach czy budynkach czerwone smugi - pozostałość po kimś, kto nie umie czytać :)
Dojechałyśmy do bardzo bogatej dzielnicy z wysokimi budynkami. Budynek z bankomatem Jowity był klimatyzowany. Nareszcie Jowita pobrała złote runo i można było wracać. Wracałyśmy tą samą drogą, dziękując Bogu, że nic nam się nie stało i że spotkałyśmy pomocną osobę. W Indiach mało kto zna się na mapach, rzadko kiedy są znaki drogowe, prowadzące do konkretnego miejsca, lub jeśli są to trudno byłoby napisać je w wielu językach, żeby wszyscy przyjezdni zrozumieli. Za to istnieje zasada wskazywania drogi. I nikt się nie złości nawet jeśli osoba zaparkuje samochód na skrzyżowaniu i pójdzie pytać kogoś o dalszą drogę. Taki samochód po prostu się wymija oczywiście trąbiąc na niego. Bo zamiast kierunkowskazu, który jest mało widoczny używa się klaksonu, który jest zawsze sprawny :). Dziwne jest to, że jeśli jedzie karetka na sygnale to słychać ją o wiele słabiej niż klaksony. Taki paradoks.

Wróciłyśmy do Metro Station, kupiłyśmy papayę od handlarza przy torowisku. A wędrując do Colaby pieszo zwiedziłyśmy Marine Drive nocą. Wszystkie palmy po drugiej stronie ulicy były nienaturalnie wygięte w stronę morza. Tak, jakby się mu kłaniały. Spędziłyśmy w Bombaju 4 noce i tej ostatniej wracałyśmy do domu pieszo. Nocą handlarze uliczni, który za dnia zaczepiają przechodniów słowami: "Hello Madame, have a look" śpią pokotem na chodnikach. Pracownicy stacji benzynowej, których rano widziałam uwijających się przy tankowaniu cudzych aut, teraz spokojnie spali i odpoczywali leżąc na placu przed stacją lub między dystrybutorami. Kawiarnia z najdroższą kawą gromadziła tłumy na chodniku. To mężczyźni, którzy mogli oglądać mecz krykieta za darmo przez szybę kawiarni. Nie przeszkadzało to właścicielowi ani klientom. To normalne, że ktoś może nie mieć telewizora.
Po prysznicu przy beczce z napisem Katowice i zjedzeniu połowy papai zasnęłam jak zabita. Następny dzień to podróż. Trzeba się do niej przygotować, spakować powiększający się bagaż, kupić coś do jedzenia na drogę i może będzie jeszcze czas, żeby coś pozwiedzać, doładować telefon, czy zakupić pamiątki. Po wymeldowaniu zostawiłyśmy bagaże u właściciela guest housu. Powałęsałyśmy się po okolicy, zjadłyśmy nasz ostatni posiłek w hinduskiej restauracji, gdzie wszystko nam smakowało a szczególnie Masala Dosa :) Wracając do hotelu po bagaże zdrętwiałam na widok pewnego Bankomatu. Jowita mogła pobrać pieniądze w Colabie. he he, co za niefart. Ale bez niefartów w życiu jest nieciekawie...
Ruszamy dalej w drogę. Jechałyśmy do Goa nocą. Szczerze przyznam, że to najgorsza noc w moim życiu. Pogryzły mnie pluskwy. Naliczyłam na całym ciele około 30 ukąszeń. Zostają na skórze ślady identyczne jak po komarze. Szkoda, że Odomos nie działa na te robale. Przed podróżą cała wysmarowałam się tym specyfikiem, który po kontakcie ze spoconą skórą piecze żywym ogniem. Nie mogłam spać. Ciągle się wierciłam. Na którymś postoju gdy światło było włączone znalazłam je: podłe pluskwy. były na zagłówku i chodziły sobie bezkarnie po całej mojej osobie. Fuj. Na szczęście ich już nie ma. Wiecie w którym miejscu najbardziej piecze ukąszenie pluskwy? Gdy ugryzie w piętę albo w paluch u nogi próbuję sobie przetłumaczyć, że jedyne co mogę zrobić, to ten ból przeczekać. Puści po ok. 3 minutach.

Na szczęście dojechałyśmy do Goa i szybko znalazłyśmy pokój w miasteczku Panji. Szybko dlatego, bo to martwy sezon, i było mało turystów również z tego powodu cena nie była wygórowana.

Ale jeszcze nie koniec. Nie opowiedziałam jak to było z tymi biletami z Bombaju do Goa. Okazało się że na nasze miejsca były wcześniej wykupione bilety i ktoś je sobie zarezerwował. To było małżeństwo z dzieckiem. Mówili w obcym języku ale z całej tej sytuacji nie byli zadowoleni. Po przepędzeniu młodego wyrostka matka z dzieckiem wylądowała na pojedynczym siedzeniu przed nami, które przysługuje konduktorowi. Za to jej mąż siedział gdzieś z tyłu. Przychodził co jakiś czas i doglądał żony i malca.

środa, 14 września 2011

Polskie akcenty w Indiach, Bombaj cz.II



Następnego dnia wyprowadziłyśmy się do innego guest house-u. Po pierwsze pokój kosztował o 60 rupii mniej(te 60 rupii które właściciel zapłacił poprzedniego dnia naganiaczowi poszło z naszej kieszeni) a po drugie miał okno, które można było otworzyć. Wszystkie okna w Indiach mają kraty. Domyślałam się dlaczego, no i doszłam do wniosku, że to jest zabezpieczenie przed małpami. Nawet, jak wybiją okno, to i tak nie wejdą do środka i nie narobią więcej szkód. Może też służyć jako zabezpieczenie przed złodziejami. W nowym pokoju było czysto ale wszystko było wysypane białym proszkiem - środkiem karaluchobójczym, który brzydko pachniał. Ten guest house znajdował się na parterze w normalnym mieszkaniu. Żeby wejść trzeba było nacisnąć na guzik dzwonka i wtedy właściciel otwierał drzwi niespokojnie rozglądając się na boki. Weszłyśmy do środka wpisałyśmy się do księgi gości, przy okazji obejrzałyśmy inne wpisy. Kilka miesięcy przed nami nocowali tam jacyś Polacy, poczułam się bezpiecznie. Właściciel zapewniał nas, że nie cierpi Muzułmanów i że u niego w hotelu nie mają prawa nocować. Kłamał, bo następnego dnia zamieszkał u niego Muzułmanin. Mnie Muzułmanie nie przeszkadzają. Przecież to tacy sami ludzie jak ja.
W tym guest housie było 6 pokoi. W dwóch były łazienki i my mogłyśmy z jednej z nich korzystać. Była też łazienka do której wchodziło się z korytarza. A w niej wszystko pogryzione zębami czasu: prysznic z ciepłą wodą, toaleta, umywalka i wielka niebieska beczka z białym napisem KATOWICE. W beczce stała woda na wypadek, gdyby zabrakło prądu i pompa przestała pompować. Powiedziałam o moim odkryciu Jowicie. Pobiegła, żeby się tej beczce przyjrzeć. Obydwie tęskniłyśmy za Polską i to, że w hinduskim guest hous-ie była polska beczka bardzo nas ucieszyło. :D



Kiedyś w Cochin widziałam torbę reklamową zrobioną z folii z napisem: Kawa Gala Wyprodukowano dla Biedronka. W Prakashpalaya fr. John kupił talerze zrobione z folii do soku gruszkowego "Fortuna", z którymi z Jowitą ze szczęścia tańczyłyśmy :)
W Indiach je się rękami ale w naszym internacie były sztućce. Odkąd zobaczyłam widelec, na którym był napis "Gerlach Nierdzewne", jadłam tylko nim. Nie zdawałam sobie sprawy, że w Indiach tak bardzo będę tęsknić za Polską. Największą radość sprawiła mi paczka od siostry, która przyszła pocztą. Cieszyłyśmy się z niej razem z Jowitą bardziej niż dzieci. Zanim ja rozpakowałam swoją paczkę domownicy internatu wiedzieli co jest w środku. Przed Hindusami nie powinno się mieć żadnych tajemnic :)

wtorek, 13 września 2011

Kilka zdjęć z Bombaju

W Bombaju na Colabie popularne są żółto-czarne taksówki. Nie ma autoriksz.



Zmęczony upałem może przespać się na każdej płaskiej powierzchni. Na zdjęciu wejście do przejścia podziemnego.



Właściciel restauracji zapala kadzidełka przed ołtarzykiem z hinduskimi bóstwami.




Sprzedawcy liści betelu, popularnej używki w Indiach. Od żucia tej rośliny zęby robią się czerwone. Śliny się nie przełyka tylko wypluwa dlatego często na murach są napisy: Nie pluć tutaj.




Przedmieścia Bombaju. Obok wysokich bloków pełno jest chatek i namiotów



Uśmiechnięte dzieci, nasi mali, szczęśliwi przyjaciele.




Ojciec i 2 synów. Sikhowie nigdy nie obcinają żadnych włosów. Żeby długa broda nie przeszkadzała układają ją na żel :) Na głowie obowiązkowy turban a przy pasku krótki nóż w ozdobnym pokrowcu, który oni porównują do krzyży u Chrześcijan.




Wyspa Elephanta. Panie same pozowały do zdjęcia

poniedziałek, 12 września 2011

Baju baju jedziemy do Bombaju cz. I


To miała być prawdziwa wyprawa :) I była, bo pierwszy raz w Indiach miałyśmy jechać pociągiem. Podróż miała trwać całą dobę a trasa też była niebagatelna bo ponad 1000 km. Jak już wcześniej pisałam miałyśmy problem z biletami. Bilet do Bombaju kupiłyśmy bez problemu i pomógł nam w tym pewien Polak, którego poznałyśmy w Bangalore. Doradził nam, żebyśmy nie kupowały powrotnego biletu, bo dla białych (czyt. turystów) w każdym wagonie są wolne miejsca i nie trzeba wcześniej rezerwować. No tak. Rezerwowe miejsca były, ale jak się okazało nie dla nas. W Bangalore przy trzeciej próbie kupna powrotnego biletu, stojąc w długiej kolejce składającej się prawie wyłącznie z mężczyzn, których w równy ogonek ustawiał wąsaty pan policjant wymachujący bambusową pałką, pani z okienka przytaknęła, że są wolne miejsca i już już miała drukować bilety lecz okazała się służbistką i przyjrzała się dokładniej naszym paszportom. Nie powiedziała dlaczego ale oddała nam paszporty i powiedziała, że biletów dla nas nie ma. Zaczęłyśmy dopytywać dlaczego, bo przecież pani przed chwilą mówiła, że bilety są. Zostałyśmy poproszone do drugiego okienka, za którym siedział pan. Widocznie on miał więcej cierpliwości do białych i grzecznie nam wyjaśnił, że nie dostaniemy biletów bo mamy złe wizy. Oni mogą sprzedać bilety na te ostatnie wolne miejsca tylko turystom a my w Indiach nie byłyśmy turystkami bo wizy miałyśmy pracownicze. Żal. Odeszłyśmy od okienka z niczym mając nadzieję, że z Bombaju też jeżdżą autobusy i jakoś stamtąd będziemy mogły wrócić.
Pociąg z Bangalore do Bombaju miał odjeżdżać nocą ale my do Bangalore przyjechałyśmy koło południa. Zrobiłyśmy małe zakupy: chipsy bananowe i ciepłe pavsy z ćwiartką jajka oraz wielkie butle mojego ulubionego napoju z mango "Maaza". Oczywiście wiedziałyśmy, że podobno po pociągach chodzą sprzedawcy wszelkich dóbr ale jechałyśmy pierwszy raz i nie byłyśmy pewne. Zakupy przed jazdą pociągiem obejmowały również takie rzeczy jak łańcuch i kłódka :) Zabezpieczenie przed złodziejami. Hindusi sami zabezpieczają swoje bagaże właśnie w ten sposób. Śpiąc w nocy nie są w stanie upilnować swoich walizek dlatego też pod kuszetkami są specjalne uchwyty na łańcuchy. Do nich przypina się bagaże i nikt nie ma prawa ich ukraść. Ja miałam kłódkę od roweru przywiezioną jeszcze z Polski. Świetnie się sprawdziła w hinduskim pociągu.

Jazda pociągiem w Indiach jest o wiele przyjemniejsza niż w Polsce. I naprawdę tylko niedorajda może przez pomyłkę wsiąść nie do tego pociągu. Na każdym wagonie konduktorzy naklejają odpowiednie numery i nazwiska podróżujących. Przy naszych nazwiskach były skróty FT. Przed wejściem do przedziału zastanawiałam się na głos co to może znaczyć. Doszłam do wniosku, że to foreign tourist. Moje domysły słyszał wsiadający do tego samego przedziału Hindus po jakimś czasie przybiegł do mnie i powiedział, że specjalnie dopytał konduktora, i żebym się nie martwiła, bo to znaczy foreign tourist :) Wagon był sypialny ale nie było pościeli. Miałyśmy swoje prześcieradła i one wystarczyły, bo było bardzo gorąco. Pod sufitem wisiały trzy wiatraki. W ciągu nocy nie były potrzebne, bo wystarczyło otworzyć okna. W nocy obudziła mnie burza i deszcz, który wpadał do przedziału przez otwarte okna. próbowałam je zamknąć ale nie do końca mi się to udało bo musiałabym chodzić śpiącym Hindusom po głowach. Na szczęście sami się obudzili i wszystko pozamykali.
Wiatraki w dzień też na niewiele się przydały bo wiały rozgrzanym powietrzem. Mimo to udało mi się odespać noc pełną wrażeń. W pociągu czytałam książki, pisałam pamiętnik, obserwowałam ludzi i dziwiłam się no i oczywiście rozmawiałam z Jowitą.
To był nasz pierwszy raz, kiedy jechałyśmy gdzieś same i nikt na nas nie czekał, nie wiedziałyśmy, gdzie będziemy spać i czy nie damy się oszukać kierowcom taxi, na których suchej nitki nie zostawił wcześniej wspomniany Polak. Poradził nam, byśmy poszukały jakiegoś taniego hoteliku w dzielnicy Colaba, bo niby stamtąd blisko jest do wszelkich atrakcji Bombaju. Obmyśliłyśmy plan, że zaraz po przyjeździe kupujemy mapę Bombaju a dopiero potem będziemy szukały hotelu. Mapa była na dworcu i już tego wieczoru bardzo nam się przydała. Ze względu na niski budżet wolontariusza tylko raz skorzystałyśmy z taxi o którą zawzięcie się targowałam. Kierowca z dworca do Colaby wziął 100 rupii i nie chciał opuścić ani paisa. Cena mieściła się w granicach rozsądku. Zawiózł nas do hotelu, który wcześniej wybrałyśmy z przewodnika i nawet pokazał który to budynek i odjechał. Okazało się że hotel został sprzedany a my zaczęłyśmy kręcić się wokół własnej osi nie wiedząc co począć. W okolicy był luksusowy hotel z odźwiernym ale z tego hotelu mogłyśmy pozwolić sobie tylko na ulotkę :) na której były ceny jak za najdroższe pokoje w polskich hotelach i pokoje pojedyncze nie różniły się ceną od podwójnych mimo to na ulotce były dwie kolumny cen: za single i double room :)
Z pomocą naganiaczy, którzy za znalezienie lokatora inkasują 60 rupii od właściciela hotelu znalazłyśmy guest house u Muzułmanów. Pokój bez sufitu, w którym zamiast okna był telewizor ze wspólnymi łazienkami i kuchnią na korytarzu. Błogosławiąc już dwukrotnie wspomnianego tu Polaka, który pozbywał się przed powrotem do Polski swoich zapasów żywności i szczęśliwie podarował je nam, ugotowałyśmy sobie gorące kubki, czym w zachwyt wprawiłyśmy Hindusów siedzących na podłodze w kuchni i spożywających góry ryżu z curry. Nie mogli się nadziwić, że z proszku i gorącej wody wyjdzie zupa. Szczęśliwe, że udało nam się zrealizować zamierzone cele zasnęłyśmy z myślą, że następnego dnia jednak poszukamy pokoju z oknem :) a na kolację zjemy coś więcej niż tylko gorący kubek.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Zwierzęce typy w Indiach



Kogo zżera większa ciekawość? Ludzi czy małpy?


Bawoły błotne. Goa.


Tygrys?


Nie nie nie! To jest tygrys!!!


Koń albinos. Fort Kochi.


Ile kosztuje ten kot? Czy on też jest na sprzedaż? Fort Kochi.


Bambo? Rambo? Jumbo? Karmiony wyłącznie gotowanym ryżem z surowym jajkiem.


Domowa jaszczurka. Pożyteczna bo zjada komary i nie wybrzydza wśród tych malarycznych.


Sumy w naszej wiosce karmione gotowanym ryżem.


Hierarchia wśród psów też istnieje:)


Oswojony słoń wraca z kąpieli w świętej rzece Periyar. Kerala


Małpa ze swoim maleństwem żebrze o chipsy bananowe. Kerala


Cudak w zoo. Koniokrowa. Bangalore


Święty cielak:)


Święta krowa na Chamundi Hill


Dziki słoń w lesie między Karnataką a Keralą. Widok z autobusu.

sobota, 27 sierpnia 2011

Mysore=>Ooty=>wieś Kotagiri


Ogród Botaniczny w Ooty


Uprawy herbaty w Kotagiri


Koronkowa robota mistrzów. Thread Garden w Ooty.

Po długim oczekiwaniu na autobus na dworcu w Mysore i umilaniu sobie czasu na pogawędkach z tubylcami i ich dziećmi po angielsku albo w kannada na platformę podjechał nasz autobus. Kierunek: Ooty. Noc w autobusie dłużyła się nam szczególnie ze względu na nieprowokowane zachowanie niektórych podróżnych. Trzeba było im dać do zrozumienia, że to nie na miejscu. Posłuchali. Normalnie w ciągu dnia podróż autobusem z Mysore do Ooty trwa 5 godzin. Nocą jest inaczej, bo w połowie drogi między dwoma stanami Karnataką i Tamil Nadu jest park. Przed wjazdem do parku narodowego pełnego dzikich zwierząt trzeba w nocy czekać kilka godzin. Zakaz jazdy nocą jest uzasadniony częstymi przypadkami potrąceń zwierzyny. Mimo że wyjechałyśmy o 23.30, do Ooty dojechałyśmy na 10.00. Z Ooty miałyśmy jechać do siostry Kasi, która mieszka w Kotagiri w House of Joy. Była zaskoczona, że same jedziemy i że sobie dajemy radę. Gdy widziała nas ostatnio to był trzeci dzień naszego pobytu w Indiach. Od tamtego czasu wiele się zmieniło jeśli chodzi o nasze przystosowanie do odmiennych warunków podróżowania niż w Polsce. Kotagiri leży 25 km od Ooty. Jazda autobusem zajmuje około jednej godziny. Po drodze mija się góry(Hindusi mówią pagórki, bo dla nich góry są dopiero w Himalajach) obsadzone krzakami herbaty, gęste lasy, hinduskie świątynie i świątynki, maszerujących z bronią żołnierzy, samotne olbrzymie bawoły, oraz ludzi poubieranych w swetry i wełniane kapturki. Jak na Indie, to jest rzadki widok. Jeżeli ktoś z was był w Munnar w Kerali to Ooty i Kotagiri jest czymś w rodzaju tamilskiego Munnaru. Tam jest chłodno mimo, że słoneczko świeci i bardzo grzeje w ciągu dnia wieczorem i nad ranem góry osnuwają się mgłą a temperatura zimą spada do około zera st Celsjusza. My byłyśmy tam latem ale po 40 stopniowych upałach w Bangalore chłodek w Kotagiri był dla nas jak nagły atak zimy. Siostra Kasia dała nam babcine swetry, wełniane szale i skarpety. Spędziłyśmy w Kotagiri cudowny czas, miałyśmy okazję doświadczyć polskiej gościnności na hinduskiej ziemi, co było miłą odmianą :) Czułam się jak w domu. Doceniłam ciepłą wodę(w Kotagiri ciepła woda jest tylko w pokoju dla gości, wszystkie siostry i dzieci mają zimną, na nasze pytanie dlaczego tak jest odpowiedź jest tylko jedna: Indian Culture)
Miałyśmy czas porozmawiać z siostrą. Dla mnie spotkanie z nią było bardzo budujące i podnoszące na duchu. W ciągu dnia jeździłyśmy do Ooty, które szczyci się tym, że jest najczystszym miastem w Indiach, miejscem, gdzie można kupić czekoladę wyrabianą w domu, orzechy nerkowca w wielkich ilościach i oddychać czystym powietrzem. Widziałyśmy Botanical Garden, z różnymi roślinkami i hindusami przyjeżdżającymi tam na zwiedzanie z okolicznych stanów. Znów pojawił się motyw ze zdjęciami. Chłopcy, odstawieni jak gwiazdy Bollywood z włosami na żel, dziwnie kolidowali z tym, do czego się przyzwyczaiłam w naszej wiosce Prakashpalaya. Nie pozwoliłam na zdjęcia. W ogrodzie ucieszył mnie napis na murze toalety: "Dla turystów za darmo". Przed wejściem do ogrodu stało kilka straganów z odpustowymi pamiątkami i podpiekanymi kolbami kukurydzy z pikantną przyprawą. Trafiła mi się w połowie zgniła kolba, na szczęście, bo była za ostra :)
Szukając Rose Garden trafiłyśmy do sklepów z ubraniami. Kupiłyśmy sobie po sari. Zaniosłyśmy to do pani krawcowej, żeby wzięła z nas miarę i uszyła bluzki. W południowych Indiach nie spotkałam nikogo, kto by o tych bluzkach mówił ćoli (hindi), mówią blouse(angielski). O my nieszczęsne! Uszyła nam ciasne, bardzo krótkie, i z dużym wycięciem na plecach tłumacząc się, że taka jest indian culture. Nie dała się przekonać argumentami, że my nie jesteśmy indian girls i chcemy bluzki dłuższe i dekolty niezbyt wycięte. W przypadku sari odsłanianie ciała jest ok. Jest dziwna zależność. Im starsza kobieta, tym nosi krótszą ćoli i nikomu nie przeszkadza jej odsłonięty brzuch. Młoda dziewczyna musi się szczelnie obwijać tym 5 metrowym materiałem ale może sobie pozwolić na dekolt, z tym, że nie z przodu a na plecach. Ogrodu Róż nie znalazłyśmy. Po krótkich poszukiwaniach kierowcy riksz powiedzieli nam, że otworzą go za miesiąc. Sezon na róże się skończył i trzeba czekać aż zakwitną. Po zakupach wróciłyśmy do wsi planując, że następnego dnia pojedziemy do thread garden, czyli ogrodu nicianego. Wróciłyśmy przed zmrokiem mając w głowie wizualizację niedźwiedzia w ogrodzie u sióstr i pantery, która zjada psa u Redemptorystów na podwórku. Przed tymi zwierzętami przestrzegały nas siostry.
Ostatniego dnia wybrałyśmy się do ogrodu nicianego o którym słyszałyśmy od sióstr, że jest taki cudowny i wspaniały, że wszystkie rośliny tam prezentowane są zrobione ręcznie bez pomocy igieł, i że 50 artystów przez 12 lat tworzyło to wspaniałe dzieło. Więc z Jowitą nastawiłyśmy się, że zobaczymy jakąś cudowność. Wchodząc do budynku i kierując się w stronę pomieszczenia z kwiatkami Jowita chciała zawracać mówiąc, że chyba źle trafiłyśmy, bo to wygląda jak zaplecze albo jakiś składzik staroci. Weszłyśmy i zobaczyłyśmy słabo oświetlony wielki pokój z zakurzonymi roślinkami w doniczkach, odgrodzonymi drewnianym płotem, na którym piętrzyły się tabliczki, bo nie dotykać kwiatów. Z niepewnymi minami dopytałyśmy pana ochroniarza, czy na pewno dobrze trafiłyśmy. Trafiłyśmy dobrze. Ale zamiast podziwiać misternie poskręcane nitki, które do złudzenia przypominały łodygi, liście i płatki przeżywałyśmy głębokie rozczarowanie, bo to co zobaczyłyśmy nie zgadzało się z naszymi wyobrażeniami.
Na szczęście na pocieszenie po drugiej stronie drogi było jezioro, gdzie popływałyśmy sobie z jedną postulantką i jej rodziną rowerkami wodnymi a wracając na dworzec spotkałyśmy Australijkę, która sama podróżowała po Indiach i była bardzo sympatyczna.
Siostry w Kotagiri prowadzą House of Joy. Jest to miejsce, gdzie mieszkają niewidome dzieci, dziewczynki, które uczą się lub skończyły naukę z różnych przyczyn i produkują ubrania z wełny, tak potrzebne w tym klimacie. Robią je ręcznie lub na specjalnych maszynach. Pieniądze ze sprzedaży idą potem do kieszeni dziewczyn i one mogą z nimi zrobić co chcą. Najzabawniejsze są ubranka dla niemowlaków oraz kapturki wiązane pod szyją. Ludzi tak ubranych trudno nazwać egzotycznymi, bo to co noszą jest takie polskie.
W Kotagiri zwiedziłyśmy także fabrykę herbaty. Dowiedziałam się, że im mniejsze są granulki herbaciane tym herbata jest lepszej jakości. Zastanowiło mnie, że produkując herbatę w zasadzie nie wytwarza się odpadów. Wyrzuca się tylko suche i stare liście poddane selekcji. Im młodszy listek, tym lepsza herbata.
Wróciłyśmy do Prakashpalaya po 2 tygodniowej nieobecności. Tym razem z Ooty wracałyśmy w dzień, podróż trwała zaledwie 6 godzin ale była męcząca biorąc pod uwagę kolejny szok termiczny jaki przeżyłyśmy wracając do upalnej Karnataki. Na wsi nie było już dzieci. Pojechały na wakacje do domów i same musiałyśmy szukać sobie zajęcia. Wymyśliłyśmy, że będziemy sprzątać kaplicę, kościół, pracować w kuchni i ogrodzie przynosząc stamtąd "soppu", "ladies finger", chilli, "tamoto" i beetroots. W międzyczasie planowałyśmy kolejną podróż. Kolejnym miejscem przeznaczenia miał być Bombaj i Goa.