czwartek, 10 marca 2011

Zmiany zmiany zmiany

Co my tu dokładnie robimy na tych naszych misjach?
Nasze obowiązki wciąż się zmieniają i czuję, że nawet redukują.
Na początku zaraz po przyjeździe miałyśmy pod opieką dziewczyny. Tzn nadzorowałyśmy je w pokoju nauki ponad 3 godziny dziennie(tyle godzin dziewczyny i chłopcy uczą się codziennie oprócz zajęć w szkole). Pilnowałyśmy na zmianę, żeby nie rozmawiały, nie spały i nie przemieszczały się po klasie. Było wówczas 45 dziewcząt w wieku 17 i 18 lat. W grudniu przed świętami Bożego Narodzenia miałyśmy 3 lekcje dziennie w szkole z dziećmi w wieku 4-10 lat. Razem jakieś 190 dzieci. Uczyłyśmy je angielskiego. Po świętach Bożego Narodzenia liczba zajęć wzrosła z 3 do 4 godzin dziennie od poniedziałku do piątku a w sobotę była tylko jedna lekcja. A oprócz tego miałyśmy zajęcia z chłopcami z internatu: 20 minut dziennie z podstawówką rano przed śniadaniem i wieczorem 45 minut na zmianę raz z 8 klasą a raz z 9 klasą. Do połowy stycznia pilnowałyśmy dziewczyn. Pilnowanie obejmowało też soboty i niedziele(w soboty i niedziele dziewczyny i chłopcy uczą się ponad 4 godziny). Oprócz pilnowania dziewczyn miałyśmy uczestniczyć w grach z nimi. Do wyboru dwie opcje: siatkówka i przerzucana piłka. Z tym, że dziewczyny wolały odpoczywać a nie grać, bo były zmęczone. W połowie stycznia dziewczynami zajęły się siostry. Wciąż miałyśmy szkołę. W szkole miałyśmy trzymać dzieci krótko i dopilnować, żeby nie rozrabiały. Brałyśmy je więc (nie zawsze) na dwór z myślą, że przez zabawy i naukę piosenek można ich przecież uczyć języka angielskiego). Potem jednak zwrócono nam uwagę, że należy je uczyć w szkole a nie na placu zabaw. Więc starałyśmy się jak mogłyśmy, żeby ten porządek utrzymać i żeby lekcje były ciekawe. Najgorzej było z przedszkolakami. Grupy są duże. 4 latki to grupa 47 dzieci a 5 latki to grupa ponad 30 dzieci. Nauczycielki ze szkoły Don Bosco radziły sobie z dziećmi w ten sposób, że miały kij i często go używały. W naszym przypadku w regulaminie, który dostałyśmy do podpisania było że nie możemy bić dzieci, obrażać ich a nawet nimi potrząsać. Więc porządku nie było. Dwoiłam się i troiłam, żeby dzieci mnie słuchały ale one były zbyt małe, żeby zrozumieć to, co do nich mówiłam po angielsku. W połowie lutego same wyszłyśmy z inicjatywą, żeby zrezygnować z przedszkolaków. W tym samym czasie zapadła podobna decyzja na ten temat w szkole. Ojcowie rozmawiali z nauczycielami i dyrektorem. Więc miałyśmy tylko 3 lekcje dziennie i prawie żadnego kontaktu z dziewczynami. Krótko potem zapadła decyzja, że nie będziemy miały z dziećmi konwersacji po angielsku z powodu hałasu, jaki zrobiły jednego dnia. Pod koniec lutego Jowita miała ospę. Sama chodziłam na zajęcia i nie dawałam sobie rady z 1 i 2 klasą. Przychodził dyrektor szkoły i mówił mi: spróbuj te dzieci uspokoić. Mówiąc nauczycielkom albo siostrom o tym jaki mam problem dostawałam jedną radę: używaj kija. Na początku wystarczyło, że wzięłam kij do ręki i dzieci się uspokajały. Potem zauważyły, że ich nie biję więc widok kija nie wzbudzał w nich żadnej reakcji. Z czasem zdarzyło się, że smyrnęłam jednego czy drugiego pierwszaka po pupie ale nie było mi z tym dobrze. Przecież mnie w szkole nikt nie bił, w kościele ksiądz głaskał mnie po głowie i żartował ze mną jak byłam dzieckiem a nie wrzeszczał i ciągle zwracał mi uwagę z powodu jakiejś drobnostki. Miałam tego dość i pewnego dnia wymiękłam. Zadałam sobie pytanie: Dlaczego ja mam te dzieci bić? Do czego to prowadzi? One nie będą miały dobrych wspomnień o mnie a ja będę miała wyrzuty sumienia. Poszłam do ojca i powiedziałam, że nie chcę mieć 1 i 2 klasy. Najlepiej się czuję z dziećmi z 3, 4 i 5 klasy. One już dużo po angielsku rozumieją. Da się z nimi prowadzić lekcje i starają się uważnie słuchać.
W Indiach bicie dzieci w szkole jest przestępstwem. Można iść za to do więzienia. Jednak z ust ojca usłyszałam że bicie dzieci to indyjska tradycja. Szanuję ich tradycję i niech ją kultywują skoro uważają, że jest dobra. Ja jestem Polką i przykro mi ale nie będę zachowywała się jak Hinduska.
Co mnie cieszy? Praca z dziećmi. Dzieci tu pracują codziennie. Nie musiałyśmy ich nadzorować i nie musimy być z nimi w trakcie pracy ale jak dzieje się naprawdę coś dużego jak zbiór kukurydzy to chętnie z dziećmi pracuję i im pomagam. Podczas gier, nie muszę grać z dziewczynami w piłkę. Chodzę do chłopaków z podstawówki uczę ich nowych gier i zabaw. Jest świetnie. Z chłopcami w wieku 18 i 19 lat nie mamy żadnego kontaktu, mimo że są w tym samym budynku, chodzą do tej samej szkoły, grają na tym samym boisku.
Wychowanie w duchu księdza Bosko różni się znacząco w rozumieniu Hindusów a Polaków. Mimo to cieszę się że jest mi dane poznać tą kulturę i ludzi. Chcę tu być do czerwca, tak jak jest zaplanowane. Będą się starała pracować z nimi po salezjańsku tak jak się tego uczyłam na misjach krótkoterminowych i w ośrodku salezjańskim.

1 komentarz:

  1. Wiedziałam, że takie misje nie należą do najłatwiejszych, ale to co opisujesz jest ogromnie trudne! Kto potrafi sobie poradzić z 40-ściorgiem czterolatków? Przy zajmowaniu się trójką, trzeba mieć oczy dookoła głowy! Ogromnie mi imponuje i Twoja praca i cała misja salezjańska. Bóg z Tobą i całą misją salezjańską!
    Dorota, Warszawa

    OdpowiedzUsuń